O podłych szwajcarskich wirusach, kalendarzach adwentowych i płatnościach.

Chodziłam sobie do pracy w listopadzie, chodziłam sobie do pracy w grudniu; wszyscy wokół chorowali, a ja gratulowałam sobie żelazobetonowej odporności. Aż we wtorek jakiś podły wirus przedarł się przez linie obrony i leżę chora. W związku z tym, jako że dzisiaj już umieram trochę mniej, nadrabiam zaległości joggerowe.

Jak wygląda tutaj wizyta u lekarza, gdy nie ma się jeszcze wykupionego ubezpieczenia? (A nie ma się, bo opcji jest milion pięćset sto dziewięćset, oferty tylko po niemiecku* i jeszcze się nie podjęło decyzji, co i jak - podjąć zaś ją trzeba w ciągu 3 miesięcy od pierwszego dnia pracy tutaj). [11.02.2018 - nie wiedziałam też wtedy o istnieniu portalu http://comparis.ch] Ano, chora i konająca zadzwoniłam do pierwszego lepszego lekarza (o specjalności Hausarzt) z mojej miejscowości, wyjaśniłam pani, że ja nieubezpieczona, ale w potrzebie - no i zarejestrowali mnie na za dwie godziny. Powlokłam się na miejsce, gdzie założono mi kartę i z opóźnieniem sześciominutowym poproszono do gabinetu. Pani doktor na powitanie uścisnęła mi rękę i przywitała się, potem zaś mnie zbadała i uznała, że powinnam poleżeć w domu do pon. włącznie - co potwierdziła stosownym zwolnieniem, wydrukowanym po prostu na zwykłej kartce, acz opatrzonym, rzecz jasna, pieczątką i (nieczytelnym) podpisem. Następnie wydzieliła mi bezpłatnie (?) 2 blistry tutejszego odpowiednika ibuprofemu, dołączając wydrukowaną ulotkę do tegoż. Na moje zapytanie, co z forsą (w sensie - komu ja mam tutaj zapłacić) powiedziała, że zapłacę przy wizycie kontrolnej, w poniedziałek. Po czym mile się pożegnała.
Najwyraźniej nikomu nie przyszło tu do głowy, że mogłabym nie przyjść na wizytę kontrolną - i co wtedy z zapłatą za wizytę. Na porządku dziennym stosowana jest tu bowiem taka (prawie zupełnie niestety nieznana w Polsce) zasada, jak zaufanie - do pacjenta/pracownika/klienta/obywatela itd. Jest to oszałamiające, ale i bardzo przyjemne: że prawie nikt (poza pojedynczym przypadkiem w sklepie, który już opisywałam - oraz celnikami na granicy, o czym potem) nie zakłada, iż jestem oszustką/złodziejką/naciągaczką. To takie... fajne, kiedy człowiek nie musi udowadniać, że nie jest wielbłądem. Widać to w wielu aspektach życiowych - nagminnie opóźniających się rachunkach za wszystko (parkowaliśmy od początku listopada, a rachunek za listopad i grudzień przyszedł na początku grudnia; z internetu korzystamy tu od początku listopada, zaś rachunek jeszcze nie dotarł); w tym, że klientom z czystą historią płatniczą wiele sklepów najpierw wysyła produkt, zaś klient płaci potem. W tym, że ludzie beztrosko zostawiają tutaj nieprzypięte rowery z pełnym wyposażeniem, rzeczy typu kask czy rękawiczki... Owszem, w pociągach są plakaty proszące, aby uważać na kieszonkowców - którzy mają tu zapewne bardzo ułatwione zadanie, jako że ludzie zupełnie nie pilnują plecaków czy torebek. Jak już wspominałam, w pralniach stoją pralki i suszarki (firm takich jak Miele - kto zna rynek pralek, wie, jaka jest wartość tej marki), w piwnicach i garażach ludzie również trzymają mnóstwo rzeczy... Jeśli coś stoi w przestrzeni tzw. publicznej - np. na klatce schodowej albo przed blokiem - ludzie wezmą to dopiero wtedy, gdy danej rzeczy towarzyszy karteczka z napisem "gratis". Wystawia się tu w taki sposób np. używane telewizory. Nie wiem oczywiście, jak byłoby ze zgubionym portfelem (i nie zamierzam testować), niemniej bardzo fajne jest uczucie, że możesz spokojnie zostawić nawigację samochodową i radio w środku auta; że jeśli zostawisz zakupy na chwilę na klatce niepilnowane, to nikt Ci się do nich nie dobierze... W Polsce próbkę tego miałam w poprzedniej pracy - można tam było zgubić dowolnie wartościową rzecz (z pieniędzmi włącznie) i zawsze wszystko się znajdowało. Tutaj rozciągnięte jest to na znacznie większy obszar. Bardzo mi się to podoba.

Szwajcarzy dbają także o prawo każdego człowieka do wypoczynku - co wiąże się niestety z tym, że sklepy są tutaj czynne bardzo krótko (w dni powszednie do 18.30, z wyjątkiem czwartków - wtedy do 20.00; w niedzielę zaś otwarte są tylko pojedyncze sklepy spożywcze - najczęściej te znajdujące się w pobliżu dworców) [11.02.2018 - godziny otwarcia sklepów zależne są od kantonu. Teraz mieszkam w miejscu, w którym w sobotę sklepy czynne są tylko do 16:00... i to, że w czwartki i piątki do 21:00, bynajmniej tego nie wynagradza] Innymi słowy, jedyny sensowny dzień na zakupy to sobota - co wiąże się niestety z dzikimi tłumami innych kupujących. Nie powiem, żeby to rozwiązanie podobało mi się jakoś bardzo - za to owszem, bardzo podoba mi się, że mnie nikt nie zmusza (czy też zachęca, bo przymusu przecież nigdzie nie ma, nieprawdaż) do nadgodzin. Jedyna osoba w mojej pracy, która wyrabia nadgodziny (i to sporo), to szef. Nikt więcej. Inna sprawa, że z tego co wiem, za nadgodziny pracodawca jest tu zobowiązany płacić - i nie ma zmiłuj w tej kwestii ani sztuczek umożliwiających, żeby nie. Najwyraźniej żadnej firmie się to nie opłaca.

Rzeczą, która zaszokowała mnie tu jak dotąd najbardziej, jest ubezpieczenie od bezrobocia, które nabywa każdy Szwajcar po pół roku pracy na etacie (nie wiem, czy cudzoziemcy też) [11.02.2018 - tak, cudzoziemcy też] Polega ono na tym, że jeśli dana osoba straci pracę, wówczas przez 1,5 roku otrzymuje 80% (jeśli ma dzieci) lub 70% (jeśli nie ma) swojej poprzedniej pensji.
...To tyle w kwestii lęku przed bezrobociem.

Zaś z ciekawostek mniej lub bardziej przyjemnych, jakie nas tu ostatnio spotkały, jedną była wizyta policji w środku nocy. Spaliśmy sobie smacznie, kiedy nagle ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych i otworzył je, przyświecając sobie latarką i wołając "Policja!". Półprzytomna, zastanawiając się, czy to mi się śni, otuliłam się w szlafrok i powlokłam do drzwi. Jak się okazało, po powrocie do domu jakimś cudem nie domknęliśmy drzwi wejściowych, zostawiając małą szparę. Policjanci zaś poszukiwali jakiegoś naszego sąsiada - dorosłego mężczyzny, który od 8 (tak, ośmiu! I już zaczęli go szukać!) godzin nie pojawił się w domu i rodzina zgłosiła jego zaginięcie. Zaczęli od przeszukiwania bloku i zauważyli, że drzwi do naszego mieszkania są uchylone - stąd postanowili sprawdzić, czy coś się stało. Poprosili mnie, żebym upewniła się, czy poszukiwanego nie ma w naszym mieszkaniu (mieli kartkę z jego zdjęciem), a następnie bardzo przeprosili za najście i sobie poszli.

Inną sytuacją, w jakiej mieliśmy do czynienia z tutejszymi służbami umundurowanymi, było ostatnie przekraczanie granicy, gdy wracaliśmy z zakupów w Niemczech. Do tej pory zatrzymywano nas ze dwa razy - ale tylko po to, żeby zapytać, po co byliśmy w Niemczech - i gdy się wyjaśniło, że na zakupach i że tak, jesteśmy świadomi przepisów celnych i nie, nie przewozimy więcej niż kilogram czerwonego mięsa na dwie osoby, puszczali nas dalej bez jakiegokolwiek sprawdzania czy nakazu zjazdu na bok. Tym razem nie mieliśmy włączonych świateł (zupełny przypadek, ot, roztargnienie kierowcy) - i najwyraźniej celnicy pomyśleli, że było to celowe, aby ukryć rejestrację (nie pomyśleli za to, że gdybyśmy naprawdę chcieli nie zwracać na siebie uwagi, to a) nie zrobilibyśmy nic podejrzanego b) każdy przy zdrowych zmysłach, kto przemycałby coś do Szwajcarii, jechałby szwajcarskim autem, a nie polskim). Kazali nam zjechać na bok, obejrzeli pobieżnie samochód, szukając najwyraźniej skrytek przemytniczych i kazali pokazać dokumenty nasze oraz samochodu. Deliberowali nad nimi dłuższą chwilę, by wreszcie zapytać nas, czy mamy kartę parkingową. Mieliśmy, pokazaliśmy. To ich najwyraźniej nieco skonfundowało; znowu coś omawiali. Wreszcie jeden z nich zapytał, czy nie mamy Papierka Uprawniającego Do Regularnej Jazdy Samochodem Na Obcych Rejestracjach Po Terenie Szwajcarii. Nie mieliśmy, bo też mimo n-krotnego przekraczania granicy w tę i z powrotem, nikt do tej pory nie powiedział, że coś takiego powinniśmy mieć - co też wyjaśniliśmy panom celnikom. W efekcie tego wyjaśnienia, po uiszczeniu stosownej, urzędowej Opłaty Za Wystawienie Papierka (bez dramatu, 25 CHF), otrzymaliśmy PUDRJSNORPTS i mogliśmy ruszać. Nikt nawet nie zajrzał do naszych zakupów, a nieco się tego obawiałam, nie będąc pewną, czy przypadkiem nie przemycamy alkoholu (nie wiedzieliśmy, jakie są limity. Jak się potem okazało, nie przekroczyliśmy ich. Dozwolone na głowę: litr alkoholu powyżej 15%, 2l poniżej 15%). [11.02.2018 - uwaga: obecnie te limity są inne, bo zmieniają się przynajmniej raz na rok; trzeba trzymać rękę na pulsie]

A na zakończenie jeszcze o kalendarzu adwentowym, bowiem oszołomiło mnie bogactwo wyboru tychże. Otóż: można tu kupić oczywiście te tradycyjne z czekoladkami, wielu różnych firm, łącznie z np. sygnowanym znakiem M&M's; są takie z szufladkami/skarpetkami/pudełeczkami, które można napełnić dowolną zawartością; są takie z zabawkami, herbatami i takie z piwem (tak, 24 różne puszki piwa). A także dietetyczne - tzn. z samymi obrazkami, bez czekoladek. Ot, każdemu wedle potrzeb. Nie zajrzałam do seksszopu - może tam byłyby z 24 różnymi prezerwatywami? [11.02.1018 - a najlepszy i tak jest od Läderacha]

I to tyle na dzisiaj - jako, że święta coraz bliżej, czas na tradycyjne oglądanie "Love Actually".



*no dobra, jeszcze czasem po francusku i włosku, bardzo śmieszne

Komentarze

Popularne posty