Dżungla i wodospady - czyli Foz do Iguaçu (Brazylia, cz. III).

Wreszcie nadszedł trzeci etap podróży po Brazylii - czyli dżungla. A konkretnie: Foz do Iguaçu. W miejscu tym stykają się trzy państwa: Brazylia, Argentyna i Paragwaj. Właśnie tam znajduje się też największy na świecie kompleks wodospadów. 

Dżungla (a w niej - wodospady) stanowi park narodowy. Znajdują się w nim dwa hotele - jeden po brazylijskiej, a drugi po argentyńskiej stronie. My zdecydowaliśmy się na ten po stronie brazylijskiej: hotel Belmond, skądinąd uroczy budynek (argentyński Sheraton wygląda z kolei jak budowla z czasów socrealizmu), a co najważniejsze... trzy minuty na piechotę od tarasu widokowego na wodospady! Jako że park otwierany jest dopiero o 09:00 (a zamykany już o 17:00!), jeśli mieszka się w hotelu w środku parku i wstanie się rano (lub podejdzie wieczorem), nietrudno ponapawać się widokiem wodospadów tylko we dwoje. I tak właśnie też robimy.


Widok zapiera dech w piersiach - żadne zdjęcia nie są w stanie oddać majestatu i piękna tego miejsca... to po prostu trzeba zobaczyć na żywo! Wodospady (a jest ich 275) tworzą gigantyczną, bardzo szeroką (na prawie trzy kilometry!) kurtynę - nie da się objąć ich jednym spojrzeniem, chyba że z dużej wysokości. Po stronie brazylijskiej można - korzystając z systemu mostków i podestów, przerzuconych ponad rzeką - podejść dość blisko... (po stronie argentyńskiej jeszcze bliżej, ale o tym potem) - wystarczająco, by kompletnie przemoknąć od niesionej wiatrem piany; żeby zobaczyć dziesiątki tęcz; żeby huk spadającej w ciągu sekundy kilku tysięcy metrów sześciennych wody zupełnie nas ogłuszył... żeby śmiać się ze szczerej, dziecięcej radości - ot tak po prostu, że jesteśmy w tak cudownym miejscu!


(Oraz - czy to nie jest wprost niewyobrażalne, ile wody przepłynęło tam w ciągu tych tysięcy lat, odkąd wodospady istnieją? Ciekawe, jaki człowiek zobaczył je po raz pierwszy i kiedy? Co o nich pomyślał? Czy uznał je za miejsce zamieszkiwane przez bogów? Uciekł przerażony? A może po prostu stał, oczarowany i napawał się całym tym pięknem? Jakich historii wodospady były przez te tysiąclecia świadkami?...) Wracamy na przyhotelową platformę widokową - park jest już otwarty, przybył pierwszy autobus ze zwiedzającymi. Ludzie odkładają  na bok torby i plecaki, starają się znaleźć jak najkorzystniejsze ujęcie... w tym czasie stadko ostronosów, ryzykownie kręcąc się tuż pod ludzkimi nogami, niepostrzeżenie stara się wyniuchać, w których z odłożonych toreb może znajdować się coś do jedzenia. Najodważniejszy z nich odciąga nawet jeden z plecaków na kilka kroków w bok, nim właściciel zauważy to i wybuchnie krzykiem protestu, odbierając zwierzaczkowi swoją własność. (Oczywiście, wielu ludzi niestety sięga też do toreb, by wbrew wyraźnemu zakazowi ostronosy dokarmić...)


W kolejny dzień decydujemy się zbadać wodospady od strony argentyńskiej. Dotarcie tam wymaga oczywiście przekroczenia granicy, tak więc trzeba zabrać paszport i uiścić jakieś drobne opłaty, nie pamiętam już za co (klimatyczne?) Jedziemy taksówką - kierowca włada angielskim, więc tłumaczy nam wszystko co i jak - i dowozi prosto pod bramę parku.
Po stronie argentyńskiej droga do wodospadów trwa dłużej - najpierw podjeżdża się niewielką kolejką wąskotorową, potem można wybierać spośród trzech różnych tras. Decydujemy, by w jedną stronę iść najdłuższą z nich, w drugą zaś - dłuższą z dwóch pozostałych. Pierwsza na początku prowadzi przez dżunglę (na ścieżce napotykamy przedziwne ruchome kłęby... larw?), wkrótce docieramy do pomostów przy brzegu klifu rzecznego. Po drugiej stronie spomiędzy drzew prześwituje nasz hotel - tak blisko, a tak daleko. Po obu stronach ścieżki mnóstwo pajęczych sieci, z wiszącymi pośrodku (na szczęście nieruchomo) ogromnymi pająkami; bujna roślinność i cudowne tropikalne kwiaty; tu i ówdzie piękne ptaki i fascynujące insekty...


Idziemy długo, w końcu wynurzamy się z dżungli, podziwiając te z wodospadów, które położone są nieco niżej. Potem wspinamy się... na górze przechodzimy ponad zasilającą wodospady rzeką, w której spoczywa w zrelaksowanej pozie parę aligatorów. Nad naszymi głowami przelatują barwne tukany. Wreszcie docieramy do końca drogi - czyli kładki tuż nad wodospadem, zwanym przez miejscowych Gardzielą Diabła (Garganta del Diablo). Widok jest niesamowity - piękny i przerażający zarazem: olbrzymie ilości wody spadają z grzmiącym hukiem w przepaść tuż pod naszymi stopami. Gęste obłoki pary wodnej natychmiast moczą na wylot wszystko, co tylko wystaje spod peleryny. Do głowy pcha się natrętna myśl, co by było, gdyby kładka nagle się oberwała...


Do wodospadów dotrzeć można oczywiście także od dołu! I właśnie to robimy następnego dnia. Wraz z grupką innych turystów, w strojach kąpielowych i uzbrojeni w aparat w wodoszczelnej obudowie, płyniemy rzeką, podziwiając klify. Nie trwa to długo, już  wkrótce docieramy do kurtyny wodospadów. Nasz przewodnik wpływa na moment pod jeden z nich - siła wody jest tak ogromna, że jej uderzenie po prostu boli! Na szczęście trwa to tylko parę sekund. Jesteśmy oczywiście kompletnie mokrzy, ale jako że to luty i południe Brazylii - temperatury są wysokie, nie brak też słońca, które błyskawicznie nas osusza. 


Oczywiście, park narodowy oferuje poza wodospadami także inne atrakcje - jest np. wspaniałym miejscem do długich spacerów po dżungli. Dozwolone są one jednak tylko z przewodnikiem - dzięki czemu poznajemy m.in. przesympatycznego chłopaka, którego przodkowie pochodzą z Niemiec. A. - będąc Szwajcarem - jest w stanie nawet pogadać z nim trochę w bardzo starym niemieckim dialekcie (dialekty szwajcarskie to w końcu nic innego, tylko średniowieczny niemiecki. Niemiecki przewodnika pochodzi co prawda z okolic XVIII wieku, ale najwidoczniej wciąż potrafi być dla A. zrozumiały).


Maszerujemy we trójkę, starając się zachowywać cicho, w nadziei że może jakimś cudem zobaczymy jaguara... - jednak niestety nie udaje się nam to. W sumie nic dziwnego, po pierwsze prowadzą raczej nocne życie, po drugie - na terenie całego ogromnego parku (1700 km^2) mieszka ich tylko ok. dwudziestu - każdy z nich potrzebuje dla siebie sporej przestrzeni... a i ludzka aktywność nie sprzyja spokojnej egzystencji. Niestety, w parku dozwolone są samochody spalinowe - co prawda w ograniczonej liczbie, bo tylko te należące do przewodników oraz służące do przewozu turystów... acz osobiście uważam, że - poza pojedynczą asfaltową drogą, biegnącą od wejścia do parku aż do wodospadów - powinno się ich zabronić zupełnie. Nie jest to jednak zgodne z brazylijską mentalnością unikania chodzenia na piechotę (jak wspominałam w poprzedniej notce - jeśli pragnie się pustki na plaży, wystarczy przespacerować się dziesięć minut od wejścia na plażę, bo wszyscy Brazylijczycy gromadzą się przy wejściu właśnie). 



Nasz hotel oferuje również opcję na VIP-wizytę w znajdującym się przy wejściu do parku niewielkim zoo. W efekcie karmimy z trzymanych w rękach miseczek flamingi (połykają ochoczo namoczone w mleku chrupki, chlapiąc niemiłosiernie dookoła), rzucamy orzechy sprawnie polującym na nie tukanom (mnogość barw ich upierzenia i dziobów jest ogromna!), możemy przyjrzeć się z bliska młodszej generacji - ptakom zbyt młodym, by wypuścić je do "szerszej" publiczności, jednak nie tak już małym, żeby widok kilkorga obcych był dla nich bardzo stresujący.



W zoo są również gady - między innymi absolutnie wyjątkowy wąż (uwielbiam węże!), w przeciwieństwie do większości z nich bardzo ciekawy świata - nieustająco usiłuje zwiać z pnia drzewa, na którym posadził go opiekun. Wężowi mogę przyjrzeć się oko w oko i dać się powąchać, opiekun nie pozwala mi go jednak wziąć na ręce (myślę, że z obawy, że mogłabym mu niechcący zrobić krzywdę - zresztą tak jest lepiej, że turystom nie wolno dotykać zwierząt... mimo że ręce aż same się wyciągały, żeby choć pogłaskać!)



Wreszcie niestety nadszedł jednak czas na powrót do domu... choć muszę powiedzieć, że spędzenie ponad trzech tygodni lutego w zieleni, słońcu i wysokich temperaturach było pomysłem idealnym. Depresja zimowa zniknęła, a doczekanie do wiosny okazało się bezproblemowe. Na pewno jeszcze to powtórzymy - luty to też świetny czas, żeby wyskoczyć do Australii, na Malediwy czy do RPA. Niewątpliwie wrócimy też kiedyś do Ameryki Południowej - jest zachwycająca, a widzieliśmy przecież tylko niewielki jej fragment!  



Komentarze

Popularne posty