Notka pełna nienawiści - czyli dlaczego rekruterzy (w większości) są bezwartościowi.

[Ta notka została napisana w okolicach listopada zeszłego roku, ale aż do dziś jej nie publikowałam, bo miałam zamiar dokładnie policzyć, z iloma rekruterami miałam styczność... i dopiero teraz to zrobiłam].

Dla tych, co tl;dr - emocjonalny opis moich bardzo złych doświadczeń z rekruterami i co z tego wynikło.

Zacznijmy może od tego, co wiem. Opowiadano mi, że praca większości rekruterów jest ciężka, niewdzięczna i kiepsko płatna; że mają wyśrubowane normy; że rotacja w firmach rekruterskich jest ogromna. Wiem to wszystko - i w ogóle nie przyjmuję w ramach usprawiedliwienia. Sama na początku swojej drogi zawodowej wykonywałam bardzo kiepsko płatną i bardzo niewdzięczną pracę (m.in. helpdesk) - i wykonywałam ją bardzo dobrze - więc sorry, ale jeśli chodzi o ciężki los rekruterski, to: #wypłaczmitakorzeke.

Skoro już ustaliliśmy, że wiem i mimo tego smutny los rekrutera w ogóle nie zmiękcza mojego serca twardego jak makaroniki Luxemburgerli, przechowywane przez siedem lat (zamiast podlec natychmiastowej konsumpcji; cóż to swoją drogą byłaby za strata, tak nie zjeść od razu!), pora przejść do zionięcia nienawiścią, suto okraszonego soczystymi przykładami. (Nigdy bowiem nie zionę nienawiścią bezinteresownie, zawsze trzeba solidnie nadużyć darowanego przeze mnie domyślnie kredytu sympatii i zaufania).

O tym, jak z szukaniem pracy było, kiedy, po co, na co i dlaczego, mogliście przeczytać w jednej z wcześniejszych notek. W każdym razie, jak w tamtej notce wspomniałam, poszukiwania wiązały się z rejestracją mojego CV u bardzo wielu firm rekruterskich. Żadnej z nich nie musiałam szukać - albo pojawiały się w postaci zostawianych mi wiadomości na stosownych portalach albo na portalu z ogłoszeniami o pracy.

Jako osoba sumienna, podchodziłam do sprawy poważnie - nawet jeśli konieczność tak obfitej wysyłki CV była wymuszona odgórnie. (Nie marnuję cudzego czasu, bo nienawidzę, gdy ktoś marnuje mój). Każdemu z rekruterów cierpliwie wysyłałam wszystkie niezbędne dokumenty, udzielałam dokładnych informacji: jakie interesuje mnie stanowisko, w jakiej lokalizacji, w jakiej branży, jakie są moje oczekiwania finansowe, na jaki procent etatu i ile godzin tygodniowo - a także, że absolutnie odpada środowisko pracy, w którym wszyscy mówią w dialekcie. (Informacji tych nie udzielałam w postaci obfitego słowotoku jak na blogu, tylko krótko, konkretnie, w punktach). Zaznaczałam też wyraźnie, co podlega negocjacji, a co nie. Pisałam, do jakich firm już się rekrutowałam. Innymi słowy - mieli zawsze na piśmie wszystkie potrzebne informacje. Mimo tego większość z nich, przyprawiając mnie o poważne uszkodzenie szkliwa na skutek zgrzytania zębami, upierała się, by jeszcze dodatkowo zadzwonić. Nie wiem, może mają normy na wymaganą liczbę rozmów, jakie muszą odbyć? Nie przychodzi mi na myśl inny powód, by w XXI wieku upierać się przy rozmowie telefonicznej, skoro *wszystkie* informacje mieli już na mailu. Oczywiście, podczas rozmów zadawali mi dokładnie te same pytania, na które odpowiedzi mieli pod ręką w formie pisemnej. Czyniąc głębokie wdechy i wydechy, by być w stanie zachować takt, uprzejmość i kulturę osobistą (i nieraz z wysiłkiem dekodując szkocki czy też brytyjski akcent), odpowiadałam po raz kolejny na te same pytania. I co z mi tych mejli i z tych rozmów przychodziło?

Dostawałam wiele ofert! Niektóre z firm wręcz mnie nimi spamowały, żądając szybkiej reakcji i dręcząc mnie mejlowo, SMS-owo i telefonicznie, póki nie dostali odpowiedzi na każde z przesłanych ogłoszeń. Toteż (a szkliwo cierpiało...) czytałam całe stosy cholernych mejli. Najczęściej tylko po to, by w odpowiedzi wklejać na przemian trzy zdania: "to oferta dla X, a ja jestem Y" (rekruterzy zdawali się, ekhm... "rozumować" na zasadzie: 'adwokat, radca prawny, nie ma znaczenia - przecież to i to jest prawnik!'), "to oferta w A, a ja jestem zainteresowana tylko i wyłącznie pracą w B", "to oferta w branży C, a mnie interesują tylko branże D, E, F i G". Ale najbardziej chyba lubiłam, gdy przesyłali mi ogłoszenie, w którym w wymaganiach jak byk stało: "wymagany język ojczysty - niemiecki". Od razu wiedziałam, z jaką uwagą i pieczołowitością tę ofertę dobrali!

Oczywiście, wspaniałe propozycje rekruterskie otrzymywałam nie tylko mejlowo, ale także telefonicznie (mówiłam już: normy do wyrobienia?...) - i to, rzecz jasna, niezależnie od tego, ile razy stanowczo prosiłam o przesyłanie mi ich wyłącznie via mejl. Możecie się domyślać, z jaką łatwością zapamiętywałam, kto dokładnie i w jakiej sprawie dzwonił, gdy firm było n, połączenia nieraz słabej jakości, a ja zaskoczona bywałam w trakcie robienia bardzo różnego czegokolwiek. Z rekruterami z Wielkiej Brytanii było dodatkowo jeszcze zabawniej... najczęściej bowiem rozmawiałam z osobą A, wyjaśniałam wszystko cierpliwie... po czym za kilka dni dzwonił do mnie rekruter B, z tej samej firmy, żądając ponownie tych samych informacji, a nierzadko po nim - rekruter C! Oczywiście odsyłałam zarówno B, jak i C do osoby A, ale wtedy często słyszałam 'ale A już u nas nie pracuje...'

Część rekruterów poświęciła też sporo czasu, by przekonać mnie, że stawka, jakiej oczekuję, jest nierealna i NAPRAWDĘ powinnam spuścić choć te dziesięć czy dwadzieścia tysięcy rocznie... jeden z nich wezwał na pomoc nawet swojego szefa: żeby dokładnie wytłumaczył mi, jak bardzo beznadziejna jestem i jak bardzo w związku z tym powinnam obniżyć oczekiwania. Mansplaining w tej sprawie w ogóle miał się zresztą nieźle: po jednej z rozmów kwalifikacyjnych otrzymałam informację, że chcą mnie zatrudnić, ale pod warunkiem, że obniżę oczekiwania o... czterdzieści tysięcy. Pan tłumaczył mi z tonem wyższości w głosie, że na inną stawkę na rynku absolutnie nie mam co liczyć. Podziękowałam mu uprzejmie za dobrą radę i nadmieniłam beztrosko, ile zarabiałam w ostatniej firmie. Pan gwałtownie spotulniał i wybąkał, że aha... no nie, takiej stawki nie są w stanie zapłacić. (Po znalezieniu pracy musiałam bardzo opierać się nieeleganckiej pokusie, by napisać do nich wszystkich, ile warte było ich przekonywanie, że 'nie, absolutnie nie dostanę').

Przypadki jednostkowe też były niezłe. Jednemu z rekruterów bardzo nie podobało się moje zastrzeżenie, że nie chcę pracować w środowisku, w którym większość ludzi mówi w dialekcie. Kilkakrotnie próbował mnie przekonać, że absolutnie powinnam; że to jedyna szansa, żebym dialekt opanowała; że jego żona też jest cudzoziemką i szwajcarski rozumie (good for her! Ale co to ma wspólnego ze mną?); oraz że pff, wystarczy parę miesięcy i będę rozumieć wszystko. Ten ostatni tekst zresztą słyszałam nie raz - oczywiście wyłącznie od Szwajcarów - i doprowadza mnie on do szału. Może jest to prawdą, jeśli chodzi o ludzi, dla których niemiecki jest językiem ojczystym - ale to nie mój przypadek. Ba, niemiecki nie jest nawet językiem z tej samej grupy językowej, co mój ojczysty. A szwajcarski różni się od niemieckiego znacząco. W każdym razie rekruter gadał swoje, ja odpowiadałam swoje, więc oczywiste, że w końcu ciężko zirytował go mój upór i oznajmił dramatycznie, że w takim razie nie będzie mnie już reprezentował!!1 (Zdaje się, że chyba jednak nie oczekiwał aż takiego entuzjazmu w moim głosie, gdy odpowiadałam radośnie, że ależ oczywiście, nie ma sprawy). Nawiasem mówiąc, wieszczył mi również, że w żadnym razie nie znajdę takiej pracy, jakiej szukam (pozdrowiłabym go w tym miejscu serdecznie, ale przecież nie zna polskiego... choć co to za problem, niech jedzie na kilka miesięcy do Polski i na pewno bez trudu go opanuje!)

Inny z kolei umówił mnie rzekomo na rozmowę - podesłał nawet godzinę i miejsce... i dopiero dwie godziny przed tą rozmową zauważyłam, że w mejlu jest podana tylko nazwa budynku, ale nie ma ulicy ani jej numeru. Zadzwoniłam do rekrutera - po to, żeby usłyszeć, że właściwie to właśnie miał do mnie dzwonić, bo rozmowa jest odwołana (?) Że niby firma (bardzo duża firma) ma jakiś nagły problem i absolutnie nikt nie ma czasu, by odbyć ze mną rozmowę, która zostanie przesunięta na przyszły tydzień. Czekałam zatem na informacje odnośnie tego przyszłego tygodnia... i czekałam... i czekałam... w międzyczasie napisałam do niego dwa mejle (zero odpowiedzi), zadzwoniłam (nie odebrał). Nigdy już się ze mną nie skontaktował. Do dziś się zastanawiam, czy ta firma w ogóle wiedziała o moim istnieniu - ale raczej nie sądzę.

Jeszcze następny (ten, który wezwał szefa do przekonania mnie, jak kiepska jestem) miał dla mnie rzekomo super ofertę, ale nie chciał zdradzić, do jakiej firmy. Jak się domyślacie, interesowało mnie to w pierwszej kolejności - bo większość spośród rekruterów szukała pracowników dla tych samych firm: bądź takich gdzie już sama CV wysłałam, bądź takich, które mnie nie interesowały. Rekruter obiecał, że nazwę firmy zdradzi mi podczas rozmowy na Skype. Ok. Usiedliśmy do rozmowy, zadałam pytanie o jaka firmę chodzi, a on odparł, że... najpierw chce usłyszeć o moim doświadczeniu zawodowym, czego szukam, itd. Jak wspominałam, nie lubię marnowania mojego czasu, więc po prostu się we mnie zagotowało. Uprzejmie acz lodowato wyjaśniłam mu, że nie mam zamiaru odbywać z nim półgodzinnej konferencji, ryzykując, że jest to na próżno. Co wtedy usłyszałam? Że... nic dziwnego, że nie znalazłam jeszcze pracy, bo powinnam być milsza i więcej się uśmiechać, a nie być taka niegrzeczna, jak w stosunku do niego przed chwilą. (I może jeszcze włożyć seksowny fartuszek i przynieść zimne piwo z lodówki? Halo, dzwonią lata pięćdziesiąte!)

Kolejny się na mnie... obraził. Było to na samym początku szukania przeze mnie pracy, nie miałam jeszcze sporządzonej listy firm, do których wysłałam CV - a nie pamiętałam ich, bo ich nazwy nic mi nie mówiły. Zdarzyło się więc, że omyłkowo wysłałam CV do firmy, do której wcześniej już je wysłał  ten rekruter. Zadzwonił z dramatycznym wyrzutem, że miał z nimi tak dobre kontakty! Że co teraz sobie o nim (?) pomyślą!!1 Przeprosiłam za pomyłkę i skwitowałam, że nie widzę problemu - to raczej ja mogłam zrobić złe wrażenie, że nie panuję nad tym, gdzie rozsyłam CV. Powiedziałam, że wyślę im mejla z wyjaśnieniem; i już. Rekruterowi jednak to nie wystarczyło (doprawdy nie wiem, czego ode mnie oczekiwał: kwiatów? czekoladek?) - i od tej chwili przestał się do mnie odzywać.

A teraz, żeby tę radosną notkę podsumować, kilka statystyk.
Nawiązałam współpracę z ponad czterdziestoma firmami rekruterskimi. Otrzymałam setki e-maili, odebrałam dziesiątki rozmów telefonicznych. Z tego interesujących dla mnie ofert było... dziesięć, zaproszeń na rozmowy dostałam natomiast - trzy. Wszystkie trzy pochodziły od dwóch (!!!) rekruterów z około pięćdziesięciu. Od dwóch ludzi, którzy nie marnowali mojego czasu i którzy bynajmniej nie wysyłali mi ton mejli. Każdy z nich spotkał się ze mną raz osobiście i wypytał o oczekiwania. Następnie przedstawili mi oferty. Pierwszy - jedną, w tym jedną interesującą, zostałam zaproszona na rozmowę i dostałam propozycję pracy. (Której nie mogłam przyjąć, bo firma, rekrutując do miasta A, w międzyczasie zmieniła plany i zdecydowała się przesunąć otwarcie oddziału w A na czas nieokreślony - a ja nie chciałam pracować w mieście B, odległym o 2h drogi samochodem). Drugi - cztery, w tym trzy interesujące, na dwie rozmowy zostałam zaproszona (w obydwu, jak się niestety okazało, wbrew wcześniejszym zapowiedziom rekrutowano do teamów czysto szwajcarskich, gdzie byłabym jedyną cudzoziemką; dodatkowo w jednej trafiłam na wyjątkowy brak profesjonalizmu... ale to już temat na inną notkę).

Pracę - taką jakiej chciałam - znalazłam. Dzięki ofercie, na którą CV wysłałam... sama. 

Komentarze

  1. Dzięki za ten wpis. Miałam strasznego doła szukając tutaj pracy i wydawało mi się, że to dlatego, że niszowa branża, mało kompatybilnych ofert (a co miesiąc wysyłałam ponad 20 zgłoszeń), że jestem kobietą, że jestem cudzoziemką, że jestem za stara, że nie znam języka/ów... Wymagań finansowych nie miałam żadnych, tyle żeby wystarczało na utrzymanie, bardzo mi zależało żeby zostać, a po drabince ewentualnie będę się piąć później. Zresztą skąd wymagania, jak nie spełniam podstawowych oczekiwań, prawda. (Co z tego, że jestem fachowcem z kilkunastoletnim doświadczeniem... Piszą, że chcą grafika, a potem wychodzi, że ten grafik ma odbierać telefony i obsługiwać klientów stacjonarnie :| )
    Myślałam, że specjaliści od IT, młodsi, wykształceni i sprawni w niemieckim i angielskim, w ogóle nie muszą szukać, tylko grymaszą, a idealną pracę dostają od ręki, jeśli tylko ją chcą ;)

    Rekrutowałam się najczęściej osobiście i z jednej strony było to bolesne pasmo odmów, ale z drugiej rzeczywiście nie marnowano mi /na mnie czasu i nie doręczono rozmowami telefonicznymi. Agencje rekruterskie zaliczyłam chyba dwie, z czego jedna miała rzeczywiście ciekawą propozycję, byłam na fajnej rozmowie i tam chyba poszło o finanse, bo rozmówcy byli mocno zdziwieni kwotą, którą podałam, a którą mi zasugerował rekruter (nie miałam pojęcia jakie tu są stawki, więc uwierzyłam, że taka jest sensowna). Niestety też się rozbiło rzekomo o język, ale sądzę, że nie tylko.
    No ale ostatecznie znalazłam pracę bardzo dobrze odpowiadającą moim umiejętnościom, w odpowiedniej lokalizacji w sympatycznym zespole, i po dwóch latach gryzie mnie już tylko czas pracy i wysokość pensji ;) Ale czuję się tu początkująca, może za kolejną ewentualną próbą podskoczę wyżej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od ręki pracę się dostaje, owszem, i ta praca spełnia najczęściej większość warunków... poza tym najważniejszym: nie jest interesująca. Jeśli chce się ciekawej - trzeba szukać. (Najlepiej nie przez rekruterów ;-) Zresztą gdyby nie absurdalne wymagania RAV-u odnośnie konieczności wysyłania 10 CV miesięcznie, nie korzystałabym z usług rekruterskich w ogóle). Tzw. prac „idealnych” jest na rynku bardzo, bardzo mało. Pisałam zresztą dokładnie o tym w podsumowaniu wcześniejszej notki o szukaniu pracy.

      Usuń
  2. Wow, przerażające. Podziwiam, że wytrwałaś :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Moim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty