W drodze oraz Hoover Dam, czyli USA cz. II

Gdy wylatywaliśmy z Nowego Jorku, było deszczowo, wietrznie i bardzo zimno - jakieś piętnaście stopni. Przy pomocy samolotu zadziała się zwykła magia i już po paru godzinach wysiadaliśmy w zupełnie innym klimacie - na środku pustyni: w Las Vegas. Bezpośrednio z lotniska udaliśmy się do wypożyczalni samochodów, skąd odebraliśmy (jak 99% innych osób) naszego Mustanga kabrio... i ruszyliśmy w kierunku południowej krawędzi Wielkiego Kanionu.


(widok z okna naszego hotelu)

Pierwszym naszym przystankiem było Hoover Dam (zapora Hoovera). Było to też pierwsze zetknięcie z USA-ńską rzeczywistością spoza wielkich miast - czyli przestrzenią. Europa, jak wszyscy wiemy, jest mała. Szwajcaria w ogóle jest maleńka - da się przejechać z jednego jej końca na drugi w raptem cztery godziny; dodatkowo sporo miejsca zajmują tu góry. Co się z tym wiąże, brak tu takiej zwykłej, fizycznej przestrzeni. Parkingi bardzo często są ciasne, to samo z ulicami. Pokoje hotelowe również nie są zbyt wielkie (choć to akurat europejska norma). Tymczasem hotel przy Hoover Dam, w którym się zatrzymaliśmy, mimo że raptem trzygwiazdkowy, dysponował ogromnym pokojem i sporą łazienką! I ten schemat miał się powtarzać do końca naszego pobytu w USA: małe - jak w Europie - pokoje hotelowe w dużych miastach... i bardzo przestrzennie wszędzie indziej. Ogromne miejsca parkingowe; brak śladów cywilizacji (poza szosą), rozciągnięty na setki kilometrów... Przestrzeń. Pusta przestrzeń.


Zachód USA powitał nas rozkoszną* pogodą - bezchmurne niebo, temperatury sięgające w słońcu nawet 40 stopni; jednym słowem, po wymarznięciu przez ostatnie dwa czy trzy dni w NYC - raj na Ziemi**. Do teraz potrafię przywołać to uczucie szczęścia, że oto można było zrzucić grube warstwy ciuchów, a w samochodzie konieczne okazało się użyciu wynalazku takiego jak chłodzenie siedzeń (w przeciwnym razie nie dałoby się na nich usiąść).



Był to zresztą mój pierwszy w życiu pobyt na skalistej pustyni - wcześniej do czynienia miałam tylko z piaszczystą (a i to przelotem). Idealne warunki na jazdę kabrioletem (oczywiście, trzeba było pamiętać o filtrze przeciwsłonecznym i kapeluszu), interesująca - choć nie nazbyt obfita - flora; fascynujące formacje skalne. Gorąco i ciepły wiatr na twarzy. I suchość, definitywna suchość, zdecydowany brak wilgoci. Wyjątkiem była płynąca w dole kanionu rzeka, która jednak była poza zasięgiem tak zdecydowanie, że równie dobrze mogło jej nie być.


Jeśli chodzi o samą zaporę - imponująca i zdecydowanie warta obejrzenia, nie zabawiliśmy tam jednak długo - czekał na nas Wielki Kanion.




Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o fragment słynnej Route 66 - gdzie zjedliśmy obiad w maleńkim i wyglądającym na bardzo ubogie miasteczku. Miałam przykre wrażenie, że tylko przyjazdy (a właściwie - przejazdy) podróżnych pozwalają mieszkańcom zarobić na kawałek chleba - jak i są jedynym dostępnym rodzajem rozrywki. Burgery jednakowoż mieli tam smaczne; a właściciel baru cechował się dużym (acz dość specyficznym) poczuciem humoru.


No, a potem dojechaliśmy już do Wielkiego Kanionu. (Ale to już temat na kolejną notkę...) 





*   przynajmniej dla mnie 
** przynajmniej dla mnie 

Komentarze

Popularne posty