Wielki Kanion i Sedona - czyli o tym, jak pięknie jest w USA cz. III

(Sprawy praktyczne: jeśli pragniecie mieszkać w hotelu, z okien którego będziecie mieć widok na Wielki Kanion - trzeba ten hotel zarezerwować ok. roku wcześniej. My o tym nie wiedzieliśmy, toteż siłą rzeczy - zamiast w centrum parku - mieszkaliśmy na jego obrzeżach, jakiś kwadrans samochodem od wyznaczonego na terenie parku parkingu. Bilet wstępu do parku można kupić na parę dni, uprawnia on też do jazdy kursującymi tam autobusami). 

Mroczne lasy w  okolicach południowej krawędzi Wielkiego Kanionu powitały nas wieczorną mgłą i widokiem jelenia, stojącego w zadumie na przyhotelowym trawniku. (Jeleni - jak i innych zwierząt - w okolicy jest sporo, toteż trzeba naprawdę bardzo uważać, gdy prowadzi się przez tamtejsze lasy samochód. Raz zdarzyło się nam wyhamować dosłownie centymetry od jelenia... na szczęście nic się nie stało). 



Wykończeni jazdą, padliśmy spać... po to, by następnego dnia zerwać się o świcie i podjechać autobusem na sam koniec szlaku, biegnącego wzdłuż Wielkiego Kanionu - i rozpocząć pieszy powrót do miasteczka tym właśnie szlakiem. Trwało to kilka godzin i cóż mogę rzec - jeden z najpiękniejszych spacerów, jaki dane mi było odbyć (a przy tym bardzo łatwy nawet dla osób bez kondycji - jako że idzie się po terenie mniej więcej płaskim). W kolejny dzień, prócz spacerów, zwiedzaliśmy również wszystkie okoliczne punkty widokowe i zabytki. Widoki zapierały dech w piersiach.



W samym miasteczku zwiedzić można muzeum i wystawę fotografii (warto). Jakość jedzenia w restauracjach jest tam natomiast bardzo przeciętna (co niestety cechowało w USA większość miejsc, nieznajdujących się w dużych miastach, gdzie jedliśmy - także i małomiasteczkowe hotele. Kwestia hoteli była zresztą dla mnie zaskoczeniem, gdy planowaliśmy podróż - w bardzo wielu słynnych miejscach turystycznych hotel o najwyższym dostępnym standardzie to... trzy lub wręcz tylko dwie gwiazdki. O ile pokoje w każdym z nich były co najmniej znośne, o tyle właśnie jakość śniadań pozostawiała zazwyczaj wiele do życzenia). 
 


Kolejnym naszym celem była Sedona, czyli słynne czerwone góry (choć Szwajcarzy nazwaliby je raczej wzgórzami). Tam spędziliśmy następne dwa dni - na szlakach. 




Sedona to górzysto-skalista pustynia; przed każdym wyjściem w góry należy koniecznie zaopatrzyć się w wodę. Udało nam się tam wypatrzeć mysz pustynną oraz węża; niestety żadnych skorpionów. Sama Sedona jest miejscem bardzo pięknym - i unikalnym zarazem. Chciałabym koniecznie kiedyś tam wrócić.



I to by było na tyle, bo z tą notką jest jak z moimi notkami o szwajcarskich górach (których, jak sami wiecie, brak) - tu nie ma co pisać, to po prostu trzeba zobaczyć! Ogrom Kanionu, wąską wstążkę rzeki w dole, ptaki szybujące ponad; a także czerwone góry Sedony...


Obejrzeć - dygocząc z zimna - jak słońce chowa się za skałami Kanionu; odkryć w lesie ogromne mulaki czarnoogonowe (mule deer), spokojnie przeżuwające liście drzew i krzewów; zachwycić się indiańskimi rysunkami na skale; wspinać się na skały i podążać szlakiem w upale i spiekocie sedońskiej czerwonej pustyni...     



Z tych dwóch pięknych, spokojnych i harmonijnych miejsc trafiliśmy prosto do (w porównaniu) piekła na Ziemi - czyli Las Vegas. Ale o tym już w następnej notce.

Komentarze

Popularne posty