Moja mała stabilizacja.

Urlop minął jak sen jaki złoty - tylko opalenizna i zdjęcia zaświadczają, że rzeczywiście, jeszcze przed chwilą... Drzewa są wciąż jeszcze w większej części zielone i żółte, chociaż dywan z liści powoli zaczyna zaścielać chodniki. W powietrzu - mimo ciepła i słońca - wyraźnie pachnie jesienią.  O dziwo, w tym roku czuję się na nią gotowa; podobnie jak na nieuchronne nadejście zimy. Zapewne znacząco pomaga w tym słońce. Koniec października, a ciepło jak w lecie. Wczoraj i dziś byłam na spacerze - mając na sobie bluzkę z krótkim rękawem. Nie marzłam. 

Skoro i tak zaczęliśmy już tradycyjnie od pogody, pominę może kolejną tradycję, czyli kwestie niedoboru czasu i przejdę do meritum notki (choć prawdę mówiąc, nie wiem jeszcze, jakie ono jest. Ale przecież żadne być nie musi, nie ma obowiązku). 

Łapię się na tym, że chciałabym Wam przekazać konkretne obrazy z minionych miesięcy - załączając do nich przynależne im emocje. Sporo jest we mnie tych obrazów i prawie nigdy nie czuję się tak bardzo nieporadna, jak właśnie wtedy, kiedy usiłuję je namalować słowami...


Bo, na przykład, jest miasto. Moje, niby nowe (choć wcale nie tak bardzo), ale jednak już ukochane. Wślizgnęło mi się zręcznie pod skórę, zapuściło korzenie, ono we mnie - ja w nim. I nagle już jestem jego częścią, nagle tu już jest dom - dom bardziej niż w wielu innych miejscach, gdzie przedtem mieszkałam. Nagle okazuje się, że choć niby obiektywnie wcale nie aż takie ładne, stało się najpiękniejsze. Pozwoliło się odkryć, fragment tu, puzzel tam; niespodzianki i nieoczekiwania; a wciąż sporo przede mną. Obudowałam jego części pierwszą - jeszcze dość cienką - warstwą wspomnień. Ulice straciły anonimowość, pełne punktów o podtytułach „tu, gdzie wtedy...” Mapa miasta coraz lepiej rysuje się w mojej głowie; wiem dokąd biegnie dana ulica, z jaką się łączy. Coraz rzadziej potrzeba mi nawigacji. Prześlizguję się płynnie i bez wahania w ciasnej przestrzeni, zmieniając pasy, wyprzedzając, skręcając. Znam duże parkingi i małe miejsca parkingowe. Wiem, jaki odcień ma błękitna tafla jeziora w letni dzień i w jaki dokładnie sposób srebrzy się na niej słońce. Znam sylwetki gór, rysujących się w tle - i wieżę na górze najbliższej. Mam też gdzieś pod powiekami monochromatyczny obraz rzeki - szarość, czerń i biel - gdy wszystko wokół zasypane jest śniegiem. Znam coraz więcej restauracji, barów, kawiarni, cukierni: wiem, gdzie szukać słonecznego tarasu, a gdzie widoku na miasto; gdzie gwiazdek Michelin, a gdzie umówić się z wege przyjaciółką; dokąd pójść na jakie zakupy; a gdzie sprzedają moje ulubione słodkości. Zwiedziłam - przykładnie jak turystka - muzea, kościoły i wieże; podziwiałam widok na cztery strony świata. Wypróbowałam kąpieliska nad jeziorem: wiem, które najpóźniej zakrywa się cieniem, gdzie serwują najlepsze jedzenie, a gdzie jest najmniejszy tłok. Oglądałam znajome mi ulice odgrodzone i pełne tłumów, gdy wraz z innymi maszerowałam w manifestacjach. Leżałam w szpitalu, gdy nawet piękny widok na miasto nie cieszył. Delektowałam się każdą chwilą, świętując randki, rocznice i urodziny. Spotykałam się z przyjaciółmi i rodziną. Odbywałam rozmowy kwalifikacyjne. Szukałam sukni ślubnej. Wylatywałam w podróże. Wszystko tu, w tym moim nowym-nie-tak-już-nowym mieście. A najfajniejsze, że ciągle o tyle więcej do odkrycia przede mną!



Bo - jest praca. Też już nie taka nowa. Praca udowadnia raz jeszcze, że mam szczęście do ludzi: to już kolejny w moim życiu rewelacyjny szef oraz fajny zespół. I tradycyjnie jednego dnia pieklę się, że chcę rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, a drugiego ocalam wszechświat i znowu wszystko jest dobrze. (Dodatkowo gdzieś w tle fakt, dla jakiej firmy pracuję, delikatnie acz mile łechcze moje ego). Czasami korporacyjne absurdy powodują, że jestem wściekła, a czasem wybucham śmiechem. Wrosłam, całkiem niepostrzeżenie... I po raz pierwszy od dawna nie mam chęci donikąd iść. (...No dobrze, w góry - w góry zawsze mam chęć!) 



Bo - mieszkanie. (Też już nie takie nowe). Takie, jakiego zawsze pragnęłam: duże, jasne, bardzo ciepłe i słoneczne, wysoko. Obowiązkowo dwie łazienki, bo musi być i prysznic i wanna. Obowiązkowo też miejsce w garażu podziemnym - żeby nie trzeba było wychładzać się czy moknąć bez potrzeby. Spokojni, kulturalni sąsiedzi. Książki na półkach, obrazy i zdjęcia na ścianach. Na tarasie najwygodniejsza na świecie sofa - idealna do czytania w ciepłe dni po pracy i w weekendy... a w tle zachód słońca. Poranna herbata wypijana na balkonie od wschodu, z którego w pogodny dzień widać góry. Znajome sprzedawczynie w pobliskich sklepach. Kilometry biegane w zieleni nieopodal. Moje miejsce. 


Bo - mąż... (też już nie całkiem nowy, rzecz jasna) - ale to blog publiczny, więc szczegóły zachowam dla siebie. Powiem tylko, że nie ma kłamstwa w "happily ever after" - i że jestem szczęściarą. I wciąż odruchowo i bezwiednie uśmiecham się, gdy tylko o nim pomyślę.  


Moja mała stabilizacja. Niechaj trwa! 

Komentarze

  1. wspaniale się to czyta :) ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny obraz, pięknie słowami namalowany :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Trafiłam przypadkiem. Jaki ciekawy blog! I jak dobrze się czyta. Mam nadzieję, że będziesz jeszcze pisać. Pozdrowienia z Warszawy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty