Kot - czyli zwierzę w Szwajcarii.

Właściwie to aż niewiarygodne, że w ciągu tylu lat ani razu nie poruszyłam tego ważnego tematu! No cóż, lepiej późno niż wcale. Dzisiaj - jak wskazuje tytuł - o posiadaniu zwierzęcia w Szwajcarii - na przykładzie kota - i co się z tym wiąże. 

Po pierwsze, szukając mieszkania, musimy poinformować, że mamy zwierzaka(i) i uzyskać zgodę na trzymanie go/ich w mieszkaniu (zwykle jest to aneks, podpisywany wraz z umową - acz w coraz większej liczbie miejsc się od tego odchodzi i słowne ustalenia wystarczają). Wszystkie duże wyszukiwarki nieruchomości mają opcję, żeby móc wyszukiwać tylko te mieszkania, w których wolno trzymać zwierzęta.  

Kwestia kolejna - to przywóz. Jeśli decydujemy się na emigrację do Szwajcarii, nie ma absolutnie żadnego problemu, żeby swoje zwierzę(ta) zabrać ze sobą. 

Wymogi formalne, jakie muszą być spełnione: kot, pies lub fretka posiadać muszą paszport (ten wyrobić można u każdego weterynarza w Polsce), muszą być zaczipowane (praktycznie bezbolesne - czip umieszczany jest pod skórą zwierzęcia, nie grozi żadnymi powikłaniami ani konsekwencjami zdrowotnymi) i muszą mieć szczepienie przeciw wściekliźnie, które zostało wykonane nie wcześniej niż przed 21 dniami i nie później niż przed rokiem. W przypadku zwierzęcia młodszego niż 12 tygodni, szczepienie przeciw wściekliźnie nie jest koniecznie. Wystarczy oświadczenie właścicielki/a, że od urodzenia nie stykało się ono ze zwierzakami chorymi na wściekliznę. Jeśli zwierzę ma więcej niż 12 tygodni, a nie można zaszczepić go przeciwko wściekliźnie z powodów medycznych, należy złożyć podanie o zrobienie wyjątku, załączając oświadczenie weterynarza. 

Do Szwajcarii wwieźć można maksymalnie pięć zwierząt. 
(Ja sama przywiozłam tu łącznie cztery koty - opis, jak to było, na końcu tej notki). 

O ile wiem, psy po przywozie - wraz z właścicielem - podlegają obowiązkowi szkolenia. Psa nie mam, więc nie znam szczegółów. Informacje znaleźć można tutaj

Jeśli chodzi o transport zwierzaka - do przewozu kota niezbędny jest transporter. 
Dobrze, gdy wyściełany jest on czymś miękkim i ciepłym, np. ulubionym kocim kocykiem. Na zmniejszenie stresu transporter i kocyk można spryskać kocimi feromonami - np. Feliwayem. Jeśli kot mimo to bardzo stresuje się podróżami, można zaopatrzyć się u weterynarza w lekkie środki uspokajające. 

Jaki środek lokomocji wybrać? 
Po pierwsze - odradzam gorąco przewożenie zwierzęcia w luku samolotu. To ogromny stres i straszna trauma!... Znam przypadek kota, który był tak śmiertelnie przerażony, że usiłując uciec z transportera, wyłamał sobie wszystkie pazury; resztki musiały zostać amputowane. Nie róbcie tego swoim zwierzętom! Kota można spokojnie zabrać na pokład - trzeba to tylko wcześniej uzgodnić z kapitanem lotu. Przepisy teoretycznie mówią, że nie można przewozić na pokładzie więcej niż jednego kota, ale znam osobiście parę przypadków, że znajomi przewozili dwa lub trzy. To naprawdę jest tylko kwestia dogadania! 

Jeśli macie dobre połączenie kolejowe, to również fajna opcja, żeby przewieźć zwierzę. W pociągu nie grozi mu choroba lokomocyjna, a w przedziale - jeśli nie ma się własnego, a współpasażerowie wyrażą zgodę - można wypuścić kota z transporterka i pozwolić mu rozprostować łapki czy zabrać go do toalety i postawić mu tam kuwetę. 

Samochód to też niezły sposób na przewiezienie zwierzaka. Niestety, niektóre mają tendencje do choroby lokomocyjnej... jak mój najstarszy kot, S. Z doświadczenia wiem już, że można przewozić go na długie dystanse pod warunkiem niewłączenia w samochodzie ogrzewania i włączenia chłodnego nawiewu albo otwarcia okna. (Tak, kiedyś już przejechałam kilkaset kilometrów w płaszczu, szaliku, czapce i rękawiczkach i z otwartym oknem, żeby tylko kotkowi S. nie było niedobrze). 

W samochodzie transporter najlepiej przypiąć pasami. Niektóre transportery mają nawet na dachu specjalny slot na pas. W samochodzie podczas jazdy absolutnie nie należy kota wypuszczać! Może łatwo dojść do wypadku. (To tak jak z dzieckiem - dziecko podczas jazdy musi być w foteliku, a kot w transporterze). 

Jeśli wieziemy kota samochodem i chcemy zrobić krótką przerwę (na wypuszczenie go, karmienie, pozwolenie mu na skorzystanie z kuwety), trzeba założyć mu smycz. Nawet najspokojniejszy kot pod wpływem hałasu autostrady i stresu obcego otoczenia może spanikować i albo wbiec prosto pod koła samochodów albo uciec gdzieś daleko (lub wysoko na drzewo). 

No dobrze, wybraliśmy metodę przewozu, dojechaliśmy szczęśliwie, jesteśmy już z naszym zwierzęciem w Szwajcarii. Co dalej? 

Po przywozie trzeba koniecznie uaktualnić adres zamieszkania, zapisany na kocim czipie. Za pierwszym razem najlepiej zrobić to u weterynarza, potem można już samodzielnie (dostaje się list z adresem strony i danymi do logowania).

Jeśli kot jest młodszy niż 8 lat, doradzam wykupienie mu ubezpieczenia zdrowotnego.  Starszych kotów niestety nie ubezpieczają. Opieka weterynaryjna, choć na bardzo wysokim poziomie, jest, mam wrażenie, jeszcze droższa niż w przypadku ludzi - dlatego ubezpieczenie się opłaca. Działa ono podobnie jak w przypadku ludzi: mamy kwotę franczyzy (czyli to, co zapłacić musimy sami), a powyżej tej kwoty ubezpieczenie zwraca 90% kosztów weterynaryjnych. Składka płacona jest rocznie, a jej wysokość uzależniona jest oczywiście od wysokości franczyzy: czyli niska składka to wysoka franczyza i odwrotnie. Opłacone rachunki wysyłamy do ubezpieczyciela, który zwraca nam pieniądze na podany numer konta. 

Ubezpieczenie pokrywa również koszty eutanazji, choć chyba nie pokrywa kosztów kremacji (nie pamiętam, szczerze mówiąc. Pieniądze są zwykle ostatnią rzeczą, o jakiej wtedy się myśli). W Szwajcarii można zdecydować się na pogrzeb zwierzęcia na specjalnym zwierzęcym cmentarzu lub pogrzeb krematoryjny. Prochy po tym ostatnim mogą zostać pochowane na cmentarzu lub można odebrać urnę z nimi. 

Jeśli chodzi o jedzenie, w Szwajcarii jest oczywiście kilka(naście) sieci sklepów zarówno stacjonarnych, jak i online - np. Fressnapf czy Zooplus (Qualipeta nie polecam, nie mają tam kociego jedzenia dobrej jakości). W Zooplusie można kupić kotom np. mokre puszki Granata Pet Symphony, a w Fressnapfie - Catzfood Wilderness. Mokre karmy są dla kotów dużo zdrowsze niż suche - a obie firmy, o których tu wspominam, produkują jedzenie bardzo dobrej jakości (zawierające dużo mięsa i zero zbóż, a do tego mające niski fosfor - poniżej 0.2% - co jest istotne szczególnie w przypadku starszych kotów. Uwaga, zawartość fosforu zależy od konkretnego smaku karmy - dlatego najlepiej za pierwszym razem sprawdzić online, co kupić). Najzdrowiej jest oczywiście kota BARF-ować, ale z tym nie mam doświadczenia. Karmy weterynaryjne np. Royal Canin osobiście odradzam - badania wskazują, że nie tylko nie przyczyniają się do wydłużenia kociego życia w przypadku kotów nerkowych, ale też często powodują inne problemy zdrowotne: karmy te bowiem zawierają głównie białko roślinne, które kotom nie służy*.

Jeśli mieszka się bardzo blisko niemieckiej granicy, zdecydowanie taniej jest korzystać z usług GrenzPaket i zamawiać np. poidełka, automaty do karmienia czy kocie drzewka np. w niemieckim Zooplusie. Różnica w cenie za identyczny produkt jest znacząca: np. na 2 automatach do karmienia swego czasu oszczędziłam 60 CHF - tylko dzięki temu, że kupiłam je w Niemczech.

Następne, o czym trzeba pomyśleć, to zabezpieczenie okien czy balkonów - bardzo ważna rzecz, bo koty, wbrew przekonaniu niektórych osób, intelektualnie są na poziomie dwu- albo trzylatka, w związku z czym nie potrafią przewidywać konsekwencji swoich zachowań! Nie jest też prawdą, że kot spadnie bezpiecznie na cztery łapy z każdej wysokości... czasami nawet upadek z pierwszego piętra może skończyć się bardzo źle, na przykład koniecznością amputacji złamanej łapki! Na szczęście w każdym szwajcarskim sklepie zoologicznym można kupić odpowiednią, wzmacnianą metalem cienką siatkę i specjalne tyczki. Jeśli mamy niezadaszony balkon, siatka musi tworzyć również daszek. Koty potrafią bowiem się nieźle wspinać, a także bardzo wysoko skakać (na przykład mój średni kot potrafi, gdy się rozpędzi, wskoczyć z poziomu podłogi na wysokość 3 m... właśnie w ten sposób kiedyś dowiedzieliśmy się, że daszek siatki jest absolutnie niezbędny). 

Jeśli chcemy wyjechać na urlop albo po prostu pracujemy po całych dniach, a nie mamy nikogo, kto mógłby się w tym czasie naszym zwierzęciem zająć - doskonałą opcją jest pet-sitter, czyli opiekun do zwierząt. Istnieją również hotele dla zwierząt, ale te wiążą się z ogromnym stresem: nie dość, że nagle znika ukochany człowiek, to jeszcze całkowicie zmienia się otoczenie... wiele zwierząt poczuje się porzuconych i na skutek stresu i tęsknoty może rozchorować. Jeśli nie stać nas na pet-sittera albo obawiamy się powierzyć zwierzaka w całkowicie obce ręce - zawsze można zaproponować rodzinie, przyjaciołom albo znajomym wizytę w Szwajcarii i bezpłatny nocleg w zamian za opiekę nad kotem czy psem. My tak rozwiązaliśmy kwestię opieki nad kotami podczas naszego wesela: znajomej, której ufałam, zafundowaliśmy bilet lotniczy, zostawiliśmy pełną lodówkę i samochód z kartą do bezpłatnego dla niej tankowania. Przyjechała ze swoją mamą i córką i z tego co wiem, dobrze się bawiły... a koty po naszym powrocie nie wydawały się wcale stęsknione - co jest najlepszym dowodem doskonałej opieki. 


A jak to w ogóle było z tymi moimi kotami? 

Do Szwajcarii przeprowadzałam się w połowie października. Jako że pierwsze dwa tygodnie mieliśmy spędzić w jednym mieszkaniu, a dopiero kolejnych parę miesięcy w drugim, moje dwa koty, S. i M., zostały u moich rodziców na okres aż do Bożego Narodzenia. Gdy wracałam ze świąt do Szwajcarii, zabrałam koty ze sobą. Wtedy jeszcze mieszkałam w Bazylei - a między Warszawą a Bazyleą kursował bezpośredni, nocny pociąg. Wynajęłam w nim jednoosobowy przedział z kuszetką i zaopatrzona w kuwetę, kocie miski, kocie jedzenie, wodę, żwirek, bagaż oraz oczywiście dwa transporterki z kotami, wyruszyłam pociągiem do Warszawy. Czekając tam na pociąg docelowy, ten do Szwajcarii, zatrzymaliśmy się w mieszkaniu mojego przyjaciela. S. - kot-podróżnik (obecnie już w podeszłym wieku, choć na szczęście w doskonałej kondycji), który zwiedził zarówno północ, jak i południe Polski i niejeden raz jeździł koleją - rozpogodził się natychmiast po wypuszczeniu z transportera. Skorzystał z kuwety, pojadł, po czym obszedł całe mieszkanie, a następnie objął je w posiadanie, wskakując na kuchenny blat, gdzie zaległ w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. M. z kolei, koteczka bardzo lękliwa (koszmarne przeżycia w bardzo kiepskiej dzielnicy, zwrot z dwóch kolejnych adopcji, bo podobno „głośno bawiła się w nocy”...), a przygarnięta przeze mnie tuż przed wyjazdem do Szwajcarii, nie wyszła z transportera nawet na moment. To samo powtórzyło się niestety w pociągu. Przygotowałam kotom kuwetę i miski z jedzeniem i wodą, ale skorzystał z nich tylko S., po czym wskoczył na kuszetkę, gdzie - przytulony do mnie - zasnął. Paszportów w ciągu całej podróży nikt nam nie sprawdził - ani mnie, ani kotom. M., o ile wiem, nie wychyliła noska z transportera nawet na chwilę. Poważnie obawiałam się, czy coś jej się nie stanie, bo przecież przez około dobę niczego nie jadła, nie piła, ani nie korzystała z kuwety... 
Gdy dotarliśmy do naszego szwajcarskiego mieszkania, na szczęście w końcu przełamała lęk. (Natomiast wyleczenie jej z traum ulicznego życia potrwało parę lat... ale w końcu się to udało. Przestała się bać obcych ludzi, gwałtownych ruchów, panikować na widok miotły, nie trzęsła się już ze strachu w rękach weterynarza... Niestety niedługo potem zachorowała na raka nerek - i ją straciłam. Tęsknię do dziś). 

Parę miesięcy po śmierci M., zdecydowaliśmy się przygarnąć kolejnego kota. Tak jak w przypadku M., chciałam dorosłego, bo wiem, że te zwykle mają mniejsze szanse niż słodkie kociaki na to, że ktoś je adoptuje. Wybór padł na wychowanego w lesie kota z domu tymczasowego w Schwarzwaldzie - dzikie i nieufne zwierzę, które na nasz widok zareagowało syczeniem i ucieczką, po przywiezieniu na miejsce i odpakowaniu z ręcznika udawało martwe (czym nieźle mnie przeraził), a przez pierwsze tygodnie mieszkania u nas chowało się pod łóżkiem, wychodząc tylko w nocy. Dziś to tzw. high need cat - nie znałam nigdy wcześniej zwierzaka, który domagałby się w takim stopniu zarówno pieszczot, jak i ludzkiej uwagi. Jest też najbardziej rozmownym kotem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia (czasami z nostalgią wspominam czasy, gdy chował się pod łóżkiem!...)
Przywieźliśmy go do Szwajcarii samochodem. Nikt nie sprawdzał dokumentów - ani kocich ani naszych. 

Czwartym kotem, jakiego sprowadziłam do Szwajcarii, jest L. Właściwie to nie planowaliśmy dokocenia, ale do moich rodziców przybłąkało się maleńkie, na wpół zagłodzone kocię. Rodzice - ze względu na częste wyjazdy - nie mogli go przygarnąć, a schronisko, do którego zadzwonili, oznajmiło, że żadnych kotów nie przyjmują. Decyzja była błyskawiczna - gdy okazało się, że test na FIP i FeLV jest negatywny, zdecydowaliśmy, że kotka zabieramy my (gdyby test był pozytywny, trudna rada, musielibyśmy poszukać mu innego domu). 

Kłopot był z logistyką... Bezpośredni pociąg do Szwajcarii już nie istniał, a najlepsze połączenie kolejowe z punktu A w Polsce do punktu B w Szwajcarii wymagałoby siedmiu (!!!) przesiadek. Autokary, jak się okazuje, zwierząt nie przewożą; nie można poruczyć ich również firmom przewozowym typu DHL.  Na pokład samolotu nie można było kotka zabrać z uwagi na przepisy odnośnie czasu, jaki musiałby upłynąć od szczepienia przeciwko wściekliźnie... a tego czasu nie mieliśmy, bo rodzice wyjeżdżali w ciągu kolejnych dwóch tygodni. Jazda do Polski - za daleko, nie dalibyśmy rady dojechać i wrócić w ciągu jednego dnia, a nocleg odpadał, bo ktoś musiałby się zająć naszymi dwoma kotami w domu. Ostatecznie stanęło na tym, że kocię - zaszczepione świeżo przeciwko wściekliźnie, zaczipowane i z paszportem - zostanie dostarczone do Pragi bezpośrednim pociągiem, przez mojego tatę. Tam - o konkretnej godzinie, bo jedyny powrotny pociąg tata miał po półgodzinie od przyjazdu - odbierzemy je my. 
Wyruszyliśmy krótko po czwartej nad ranem. Wściekle lało - tak więc warunki do jazdy nie były najlepsze. Ze Szwajcarii, poprzez fragment Austrii i Niemcy dotarliśmy do Czech, gdy okazało się, że przed Pragą na autostradzie jest potężny korek... Zjechaliśmy więc z autostrady i klucząc podmiejskimi drogami i dróżkami, wciąż szczodrze darzeni przez niebiosa ulewą, zajechaliśmy ostatecznie na parking przy dworcu głównym w Pradze w momencie, gdy pociąg, wiozący mojego tatę i kotka, wtaczał się na peron. 
Pamiętam ogromne oczy kotka L., przerażonego dworcowym hałasem (pisk hamulców pociągu jest nieprzyjemny nawet dla człowieka, a co tu mówić o o wiele lepiej słyszącym zwierzęciu...) Zdążyliśmy jeszcze zjeść z moim tatą pospieszny lunch w dworcowym bistro i rozstaliśmy się - on wracał pociągiem do Polski, nas czekała wielogodzinna podróż samochodem z powrotem do Szwajcarii. 
Na autostradzie, wyczerpany stresem i ukołysany pomrukiem silnika i chlustaniem deszczu o szyby, kotek zasnął. Spał twardo - nie mając świadomości, że przemieszcza się z prędkością (chwilami) 200 km/h - aż do szwajcarskiej granicy, gdzie wyjęłam go na chwilę z transportera, żeby go przytulić i móc wreszcie dokładniej obejrzeć. Tulenie spodobało mu się na tyle, że nie chciał już wracać do transporterka, ostatnią godzinę przejechaliśmy więc nie tylko w nieustającej od świtu ulewie i ciemnościach (bo zapadł już zmrok), ale również przy akompaniamencie rozdzierającego serce kocięcego pisku i wściekłych uderzeń o drzwiczki transportera. Do domu, gdzie oczekiwały głodne i stęsknione koty S. i S., dotarliśmy szczęśliwie przed dwudziestą trzecią. Cała wyprawa potrwała około dziewiętnastu godzin. Nie była najmilszym przeżyciem, ale zakończyła się pełnym sukcesem - staliśmy się rodziną wielokotną. A kotek L., istota bardzo pewna siebie i bardzo niezależna, nawet nie wie, jaki wysiłek został podjęty, żeby mógł sobie tu szczęśliwie żyć (i odpędzać nas czasami delikatnym ugryzieniem, gdy jest znudzony nadmiarem tulenia i pieszczot). 
I zgadnijcie co: paszportu kociego nie sprawdzono nam i tym razem. 



*Mój nerkowiec, obecnie piętnastoletni, jest w świetnej kondycji, jedząc od paru lat (gdy problem wykryto) karmy, które wspomniałam - a do tego biorąc jedną tabletkę Fortekoru dziennie (na obniżenie ciśnienia w kłębuszkach nerkowych). Zarówno mocznik, jak i kreatynina pozostają, dzięki Bogu, stabilne - i oby jak najdłużej!...





Komentarze

Popularne posty