Feminizm i #strajkkobiet, czyli kilka mniej lub bardziej rozkosznych anegdotek.

 Byłam feministką, "zanim to było modne". 

Ciężko mi stwierdzić, kiedy właściwie się nią stałam. Wychowana w normalnym, kochającym domu, gdzie nikt nie mówił mi, że coś „nie jest dla dziewczynek” albo że z powodu bycia dziewczynką muszę cokolwiek innego niż kupować podpaski czy tampony (nie, w tamtych czasach nie było jeszcze kubeczków menstruacyjnych, a i podpaski zagranicznych firm oraz tampony dopiero zdobywały polski rynek), żyłam sobie mniej lub bardziej szczęśliwie, od czasu do czasu zauważając rzeczy. Jakie? A, na przykład takie, że moja przyjaciółka, w identycznym co ja wtedy wieku lat 14, musiała opiekować się młodszym, 3-letnim braciszkiem - mimo że w tym samym gospodarstwie domowym był jej drugi brat, 11-letni, który równie dobrze mógł był się owym braciszkiem zająć. On jednak nie musiał. Nie musiał też prać, gotować, zmywać - ani nie wysłuchiwał od mamusi, że „babie do garów i do pieluch studia niepotrzebne”. Pamiętam, jak strasznie mierziła mnie tamta sytuacja i jak zupełnie nie umiałam zrozumieć tego, że pewne obowiązki składane były na barki mojej przyjaciółki tylko dlatego, że była dziewczynką. Jej brat również miał dwie sprawne ręce, dwie sprawne nogi i równie dobrze jak ona mógłby wykonywać zlecone zadania. On jednak nie musiał. 



Potem były czasy mojej nastoletniości - a także czasy pierwszych stron internetowych (młodszym czytelnikom wyjaśniam - koniec lat 90. ubiegłego wieku). Pamiętam, że na mojej pierwszej stronie zamieściłam m.in. informację, że popieram aborcję na żądanie i dostęp do bezpłatnej antykoncepcji. Pamiętam również, że ktoś z mojego miasta, mocno powiązany z kościołem katolickim, na tę stronę wszedł i moi rodzice (!) mieli potem z tego powodu problemy. 



Był IRC. Na IRC-u, mówiąc, że jestem feministką czy że nie chce mieć dzieci, byłam wyśmiewana i atakowana. Dodajmy: wyłącznie przez chłopców/mężczyzn. Musiałabym sięgnąć do logów (tak, muahahah, wciąż je mam, pliki, które w międzyczasie stały się pełnoletnie!), żeby przypomnieć sobie dokładnie te pseudodyskusje, ale działo się to na co najmniej kilku kanałach IRC-owych, nie było przypadkiem odosobnionym. Nicki tych pierwszych szczególnie zajadłych osobników wciąż pamiętam, nawet po tylu latach - wtedy po raz pierwszy przekonałam się, jak to jest stać się obiektem zupełnie nieuzasadnionej agresji.



Na moich pierwszych studiach, gdzie dziewczyny były większością, temat w zasadzie nie istniał - poza regularnymi tekstami większości koleżanek, odżegnujących się od bycia feministką tak, jakby było w tym coś złego i hańbiącego. Pamiętam też, że moje przyjaciółki, gdy miały jakiś problem z komputerem, poprosiły o pomoc nie mnie, ale kolegę jednej z nich - dlatego, że "bez urazy, ale facet na pewno się lepiej zna". Nie chodzi o to, że w jakikolwiek sposób lubiłam przeinstalowywanie znajomym windowsów, odwirusowywanie czy konfigurowanie komuś programu pocztowego (nienawidziłam i nienawidzę do dziś, co zapewne przyjmie z pełnym zrozumieniem każdy czytający ten tekst informatyk), ale uzasadnienie - wiążące umiejętności obsługi komputera z posiadaniem penisa - jednak mnie osłabiło.  Zwłaszcza że wyszło z ust bliskich mi osób. 



Na drugich studiach, gdzie większością byli chłopcy, głupie szowinistyczne/ homofobiczne teksty były częste. Zdarzali się też wykładowcy typu, że np. za skrypt shellowy (dla nieITowych: rodzaj mikroprogramiku komputerowego) ja dostałam 4, a kolega - za mniej sprawny i gorzej działający skrypt - 5. Dlatego, bo był płci męskiej, a wiadomo było wszem wobec, że ww. wykładowca w wieku lat blisko 60 wciąż nie poradził sobie z niechęcią i lękiem przed kobietami. 



W międzyczasie była tez praca. O, chwała Wam, ogromne koncerny amerykańskie - przynajmniej jedną dobrą rzecz byłyście w stanie w Polsce osiągnąć: pod groźbą kary o molestowanie skutecznie zniechęcić współpracowników płci męskiej do głupawych szowinistycznych dowcipów. (Które to dowcipy i teksty miały się wtedy świetnie w firmach polskich). W tamtym okresie zniechęciłam się też na dobre do okołozawodowych konferencji - obmacana przez jakaś gnidę, gdy stałam w kolejce do baru. Oczywiście, nikt nic nie widział, a gdy się odwróciłam, były tylko głupie śmieszki i pseudoniewinno-idiotyczne spojrzenia... a ja nie miałam pojęcia, któremu z otaczających mnie należy dać po ryju. Ścierwo, które miało czelność złapać mnie za tyłek, zapewne dawno już o tym zapomniało. Ja pamiętam i na konferencje po prostu nie jeżdżę. 



Potem był wyjazd do Szwajcarii i duża ulga - zarówno od obmacujących spojrzeń, jak i krzykaczy w stylu „eeej, ale bym Cię wyruchał!”; o obmacywaniu na ulicy przez obcych nie wspominając (tak, zdarzyło mi się to w Polsce parokrotnie; tak, wciąż żałuję, że nie miałam możliwości przestrzelić gnojom po kolanie, żeby każdy kolejny krok do końca życia przypominał im o tym, że nigdy nie powinni byli mnie dotykać bez zezwolenia; tak, w kwestiach tego typu jestem mściwa; tak, bardzo). 



Tak więc rosłam sobie i żyłam jako feministka, a wszystko to, co po drodze się zdarzało (a zdarzało oczywiście dużo więcej, powyższe akapity bynajmniej nie wyczerpują tematu, ale nie chce mi się pisać książki na ten temat), mój feminizm jedynie ugruntowywało... zmieniło natomiast to, że w okolicy 25 r.ż. przestałam wdawać się w jakiekolwiek internetowe pyskówki powiązane z tematem. Skończyły mi się bowiem siły. I tak trwało to mniej więcej do teraz... zwłaszcza że wyjazd z Polski sprawił, że żyję w normalnym kraju, gdzie aborcja na żądanie do 3 miesiąca jest dostępna i opłacana przez ubezpieczenie podstawowe (jakim siłą rzeczy dysponuje każdy człowiek żyjący w Szwajcarii), tabletka po, jak i wszelkie rodzaje środków antykoncepcyjnych są dostępne w aptece bez kłopotu i wizyt lekarskich (odpłatnie). Oczywiście, Szwajcaria od szowinizmu nie jest wolna - dotyczy on natomiast głównie sfer finansowych i braku wsparcia dla rodziców. Choć mi się to bardzo nie podoba, nie wywołuje jednak aż tak gwałtownych emocji, jakie wywołuje zamach na wolność decydowania o własnym ciele (nawiasem mówiąc, szwajcarscy fundamentaliści pragnęli kilka lat temu, by aborcja przestała być opłacana z ubezpieczenia podstawowego, ale 70% społeczeństwa ich wniosek odrzuciło, hahahah).


To, co ostatnio stało się w Polsce - haniebny wyrok Trybunału Konstytucyjnego, naruszający i tak już ograniczoną wolność do decydowania Polek o sobie JESZCZE bardziej, skazujący niewinne kobiety na niewyobrażalne tortury psychiczne i fizyczne - gwałtowne emocje we mnie wywołało. Dlatego angażuję się w sprawę na tyle, na ile mogę to ze Szwajcarii zrobić - i dlatego byłam dziś na zuryskim proteście w obronie Polek. 



Muszę tu zaznaczyć, dla osób, które mnie nie znają, że z natury jestem osobą miłą i spokojną, wulgaryzmów używam nader rzadko, ale...


...nawet sobie nie wyobrażacie, jaką ulgą i satysfakcją - po tylu latach styku z  szowinistami na tak wielu płaszczyznach - był dedykowany im od serca wrzask: 


WYPIERDALAĆ!!!


PS Tak, zachrypłam. 

PS 2 Tak, było warto. 

 


 

 

Komentarze

  1. Dla mnie cały czas jest niezrozumiałe właśnie to odżegnywanie się od ruchu feministycznego przez kobiety, które z praw wywalczonych przez feministki w ubiegłym wieku korzystają z radością i nawet bez zastanowienia się. Możemy głosować. Nosić spodnie. Uczestniczyć w życiu publicznym. Chodzić do szkoły. Iść na studia. Przebywać w jednym pomieszczeniu z mężczyznami. Fajnie, że wydaje się to Wam normalne, ale kiedyś, kurwa no, wcale nie było! Więc dziękować, a przynajmniej NIE DEMONIZOWAĆ. Tym bardziej, że jeszcze całkiem długa droga przed nami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marta Frej zrobiła o tym taki piękny obrazek: siedzi sobie dziewczę na konarze drzewa, piłuje tenże konar i mówi "nie cierpię feministek."

      Usuń
    2. Tak, te wszystkie odżegnujące się kobiety to jest bardzo przykre. A z drugiej strony świetnie pokazuje, jak dobrze ma się w Polsce patriarchat - że tyle kobiet boi się powiedzieć, że są feministkami/usiłują przypodobać się w ten sposób mężczyznom. Zjawisko "strażniczek patriarchatu" ma się w PL niestety doskonale.

      Usuń
    3. Wypowiem się jako ktoś, komu zdarzyło się powiedzieć, że feministką nie jest :) Wszystko jest kwestią definicji słowa. Jeśli feministą jest osoba uważająca, że kobiety powinny mieć takie same prawa, jak mężczyźni, i że wszyscy ludzie są równie ważni, to jestem feministką. Jeśli natomiast żeby być feministką musisz popierać aborcję na życzenie bez terminu granicznego, no to nie, nie jestem...

      Ja z resztą usłyszałam też od innych, że żadna ze mnie feministka, skoro nie popieram parytetów i dyskryminacji pozytywnej na uczelniach... A że żadna łatka potrzebna mi do życia nie jest, to w sumie mi wsioryba.

      Usuń
    4. Może napiszę tylko, że feminizm nie jest monolitem - są różne jego odmiany. To, że jesteś feministką, nie oznacza, że musisz zgadzać się w 100% ze wszystkimi innymi feministkami odnośnie wszystkiego (to nawet niemożliwe!). Myślę natomiast, że stwierdzenie "kobiety powinny mieć takie same prawa, jak mężczyźni, i że wszyscy ludzie są równie ważni" to jest ten wspólny mianownik, który nas - feministki i feministów - łączy. BTW, feminizmu nie postrzegam jako "łatki" (bo łatka to coś negatywnego!). To po prostu jedno z określeń światopoglądu. Bardzo wygodne, bo mówi w skrócie o tym, jaki mam stosunek do praw kobiet.

      Usuń
  2. Piękne słowa. Całe życie czułam się jak alien, a nie kobieta, bo nigdy nie chciałam takich imprez jak małżeństwo czy dzieci. Najgorzej dostałam po d4 za niezależność myślenia i inny pomysł od siebie nie od mężczyzn, ale od kobiet właśnie (nie licząc seksistowskich żarcików na studiach). Na szczęście z czasem człowiek może sobie wybrać bardziej postępowe towarzystwo, no i te wszystkie dziewczynki/młode kobiety dojrzewają i zaczynają same z siebie odkrywać, że jest w życiu coś więcej niż "Kinder, Küche, Kirche" :D Polska to straszny shitshow w tej chwili, ale jak patrzę na Irlandię - było nie było, również kraj na wskroś katolicki - to nie tracę nadziei. Feminizm to jedyne wyjście z tej matni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Irlandia jest przykładem budzącym wiele otuchy! Pięknie by było, gdyby Polska poszła w końcu tą drogą...
      Co do kwestii dzieci - w moim przypadku moje nastoletnie koleżanki to dziwiło, ale nie komentowały jakoś bardziej. Za to IRC-owi kolesie, szczególnie dwudziestoparolatkowie, rozmawiający ze mną nastoletnią, dostawali wręcz piany na ustach. Do dziś zresztą nie pojmuję, dlaczego.
      I tak, feminizm to jedyne wyjście.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty