Spokój.

Na dzisiejszy protest w solidarności z Polkami, w Bern, w końcu - mimo chęci - się nie wybrałam. Mama w międzyczasie zachorowała (na szczęście nie corona, jakiś inny wirus), A. też nie czuł się super, zostaliśmy więc w domu. Z dala od ruchomych obrazków w social media i tv, z dala od spraw ważnych i bardzo ważnych, ale i ogromnie wyczerpujących emocjonalnie, angażujących bez pardonu w palący, bezsilny gniew.

Zamiast tego była spokojna sobota; leniwy, błogi poranek - a potem puzzle domowych obowiązków. Układając w spiżarni ostatnie duże zakupy, obrabiając na cztery ręce dynię (krojenie, pieczenie, miksowanie, napełnianie woreczków i wstawianie do zamrażarki), porządkując lodówkę, nastawiając kolejne prania i rozwieszając pachnące, czyste rzeczy, piekąc ciasto mandarynkowe, pucując razem z A. samochód (bardzo dokładnie, w środku i na zewnątrz, zajęło nam to 1.5 godziny, ale wygląda idealnie!), gotując zupę antygrypową - czułam spokój i głęboką wdzięczność. Wdzięczność, że w moim małym wszechświecie nie przetaczają się obecnie żadne czarne chmury ciężkiej choroby czy innego nieszczęścia. Że mimo epidemii, nie ma w Szwajcarii lockdownu. Że wirus mamy to nic poważnego i że to nie covid; że ze zdrowiem teścia już znacząco lepiej. Że oboje z A. mamy dobre, stabilne prace. (W moim przypadku - po ostatnim okresie zniechęcenia i marazmu - otworzyły się zawodowo inne perspektywy, ukazał nowy cel i tym samym tyleż raptownie, co zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samej, nabrałam wiatru w skrzydła). Że mogę żyć moją codziennością, zwyczajnym życiem; bez nagłych wstrząsów, zapaści i wybuchów. Cieszę się każdym takim dniem - wiem doskonale (nie licytując się - lepiej, niż wielu innych...), jaki to przywilej w dzisiejszym świecie. Zresztą czy kiedykolwiek było inaczej?

Za oknami złota szwajcarska jesień roztacza cały wachlarz swoich uroków (pozwalając zarazem suszyć pranie na tarasie). Uczucie naglącego pośpiechu niepostrzeżenie mnie opuszcza - poruszam się w swojej osobistej przestrzeni powoli, lecz pewnie. Myśli przestają szaleńczo buzować, układają się w klarowne wzory. Mam energię, by robić rzeczy, odpuszczając zarazem samej sobie brak w pewnych kwestiach rutyny. Jest jesień. Lato, to bardzo intensywne lato nieodwołalnie się skończyło i fakt ten przyjmuję ze spokojną akceptacją. Wypełnione półki w spiżarni, szafa z herbatami i ciepłe, puszyste koce. Na języku smak mandarynek. Czytam o cudzych życiach z wojną hiszpańską i Chile w tle ("Długi płatek morza" Isabel Allende, polecam, bardzo). Wyciszam się. Jedne kwestie się zamykają, inne pozostają otwarte: odwieczny cykl. Zawsze, och tak, zawsze są jakieś zmartwienia, ale póki nie tykają filarów mojego istnienia - prześlizgują się zaledwie po powierzchni emocji.    

Wierzę bowiem głęboko i niezachwianie, że cokolwiek będzie - będzie dobrze. Jeśli Ty nie wierzysz (bo akurat w tej chwili życie dostarcza Ci powody) - spokojnie, mogę podzielić się moją pewnością; jest analogiczna jak matematyka miłości: im bardziej się nią dzielić, tym bardziej się mnoży. 

 


 

Komentarze

Popularne posty