O tęsknocie za Paryżem.

W Mieście Świateł byłam po raz pierwszy bardzo dawno temu, jako szesnastolatka. To było kilka lat przed wejściem Polski do Unii Europejskiej: swobodne przejeżdżanie granic, jakby wcale ich nie było, tanie loty... jeszcze nie istniały. Była to też codzienność bez telefonów komórkowych; a zdjęć robiło się trzydzieści sześć - tyle, ile było klatek na rolce filmu. Wyjazd za granicę był dla większości ludzi ogromną atrakcją; pamiętam jak dziś tę wspólną klasową ekscytację (to była wycieczka szkolna). Zresztą ekscytację tę najlepiej chyba podsumowuje fakt, że pamiętam relatywnie dużo po tak wielu latach!
 

 

 



 
Warunki dojazdowo-pobytowe były za tym pierwszym razem dość siermiężne - najpierw bardzo, bardzo długa jazda autokarem, potem hotel, a właściwie hostel: z bojlerem do ciepłej wody w łazience, którego zawartość, jak się wkrótce okazało, była wystarczająca dla zaledwie dwu osób z sześcioosobowego pokoju (miałam szczęście, wywalczyłam sobie prawo do wskoczenia pod prysznic jako pierwsza!) Ale wiadomo, kiedy ma się szesnaście lat, takie rzeczy to zaledwie niewarte wzmianki drobiazgi. 
 



 
...A potem był już po prostu Paryż. Notre-Dame - rzygacze, mrok i przepych, oglądałam z zadartą głową i ustami otwartymi z zachwytu. Długa kolejka do windy i widok z wieży Eiffla oraz kraty na samym szczycie (które mnie zdziwiły). Jakaś urocza kawiarenka i koleżanka wypróbowująca swój francuski i zamawiająca niechcący kawę z wodą ("café au l'eau", czyt. mniej więcej "kafe o lo" zamiast "café au lait", czyt. mniej więcej "kafe o le") - zdumiona mina kelnerki i nasz śmiech, gdy zrozumiałyśmy, co właściwie zostało powiedziane. Cały dzień w Luwrze i taki przesyt bodźców, że mimo początkowego zachwytu po jakichś sześciu godzinach zupełnie już zobojętniałam na to, co oglądam (acz w głowie mam do do dziś, nie tylko Mona Lisę czy Venus z Milo, ale na przykład przepiękną egipską biżuterię). Montmartre - biel i przepych Sacré-Coeur, tłumy malarzy i rysowników wszędzie wokół, błądzenie po cmentarzu Père-Lachaise. Rejs po rzece i bolesne odkrycie, że rysunki Paryża, które kupiłam od ulicznego artysty, odbiegają od rzeczywistego krajobrazu paryskiego (np. wszędzie na nich umieszczono wieżę Eiffla!) 
 
 


niedaleko pchlego targu

Robienie min pod Łukiem Triumfalnym i rozczarowanie słynną Champs-Élysées (ale jak to, to tylko to? naprawdę?) Futyrystyczność La Défense nieporównywalna z niczym, co wtedy w Polsce - jak z filmu sf. Robienie zakupów i bezbrzeżny zachwyt, gdy odkryłam, że nie tylko jestem w stanie znaleźć mnóstwo ubrań w moim rozmiarze - w Polsce miałam z tym problem - ale że są nawet takie, które są na mnie za małe! (Problem, którego doświadczyłam wtedy po raz pierwszy w życiu; dziwne rzeczy potrafią ucieszyć człowieka, gdy jest nastolatką...) Inna klientka, kupująca w tym - z dzisiejszej perspektywy - tanim sklepie kilka par spodni, sukienek, bluzek itp. i my przypatrujące się temu z niepozbawionym zazdrości zdumieniem mieszkanek kraju świeżo kapitalistycznego: o, jaka bogata!... (Nawiasem mówiąc, spódniczkę i sukienkę kupioną wtedy mam i noszę do dziś! Kto by pomyślał, że to będą tak dobrze wydane pieniądze). Lśniąca kopuła Les Invalides i wielgachna trumna Napoleona. Maleńki, uroczy Moulin Rouge - ale dla nas, licealistów pod opieką nauczyciela, do obserwacji tylko z zewnątrz, oczywiście. Paryskie ulice, tak odmienne od polskich wtedy. Jacyś Azjaci, którzy zapytali, czy mogą zrobić sobie ze mną zdjęcie, a ja po raz pierwszy w życiu musiałam użyć mojego angielskiego "z zaskoczenia". Pierwsze w życiu perfumy we Fragonard - nazywały się Étoile du Sud, wciąż przechowuję pustą buteleczkę.  Ogrom wrażeń, mnóstwo radości. Szesnastoletnia ja.
 

most Aleksandra III

część ekspozycji w L'Oiseau Blanc
 
Mijały lata, świat się zmienił. Ja też. Zmieniłam też w końcu miejsce zamieszkania - wyprowadziłam się do Szwajcarii. Jednym z bardzo wielu aspektów tej wyprowadzki był fakt, że zaczęłam podróżować - dużo. Daleko i blisko. 
 
Do Francji jako takiej miałam nie miałam wtedy zbyt daleko, bo do niej regularnie... biegałam (mieszkałam w Bazylei, nieopodal francuskiej granicy). Zwiedzałam więc to i owo w Alzacji - chodziłam po Wogezach, cieszyłam się urokami Colmar i Strasbourga. Ale - za każdym razem gdy dokądś wylatywałam, to jakoś nigdy do Paryża. (No dobrze, raz - gdy lecieliśmy na Mauritius, mieliśmy przesiadkę w Paryżu, ale obecność na lotnisku raczej trudno uznać za pobyt w danym mieście). Właściwie sama nie wiem, dlaczego - chyba podświadomie bałam się zepsuć tamto doskonałe wrażenie sprzed lat. I tak czas sobie płynął, ja czytałam różne blogi o Paryżu... z wciąż istniejących: ten (o Czarze kiedyś już tu na blogu wspominałam - nie wiem, czy może być lepsza zachęta do odwiedzenia Paryża niż jej blog!) - albo ten (choć Dees rzadko już niestety pisze o Paryżu, ale w starych notkach, począwszy od bodajże kwietnia 2006, trochę tego jest) albo ten... (Paulina w międzyczasie wydała też dwie książki, z czego pierwsza z nich, wbrew oficjalnemu a nieścisłemu opisowi, jest bardzo fajnym paryskim przewodnikiem)... aż w 2019 zapadła decyzja: na długi weekend majowo-czerwcowy - Paryż. 
 
Sacré-Cœur


 
Tak się w ogóle składa, że ze Szwajcarii można do Paryża nawet dojechać pociągiem - TGV, z Bazylei - ale niestety jest to sporo droższa opcja niż samolot, tak więc wybór był prosty.
Wylecieliśmy późno... (to najlepsza, moim zdaniem, opcja. Docierać do celu wieczorem, zameldować się w hotelu i porządnie wyspać... a w efekcie mieć energię na wczesne poranne wstawanie!)
 
...Po godzinie i kwadransie pojawiły się pod nami światła Paryża. Lądowanie... i oto - po bardzo długim czasie - byłam tu znowu. Skłamałabym, twierdząc, że rozpoznanie było natychmiastowe: wtedy, przed laty, to była przecież jedna tylko wizyta... nawet jeśli zakończona zakochaniem. 
Tym razem miasto wydało mi się sporo mniejsze i w pewien sposób - skromniejsze, ale wciąż pełne tego ponadczasowego uroku. (Tak, pewnie są osoby, które zupełnie tego nie rozumieją; tak, zdaję sobie sprawę z wad Paryża - i w ogóle mnie one nie obchodzą). A rozpoznanie w końcu przyszło; mózg wygrzebał gdzieś z głębi nienadpisane jeszcze, mimo lat, ścieżki do wspomnień - nałożyłam Paryż-sprzed-wielu-lat na Paryż-dziś. 




Tak samo jak wtedy, Paryż przywitał nas szarością i chmurami, czyli idealną pogodą, żeby nacieszyć się muzeami. Najpierw skierowaliśmy kroki do Musée de l'Orangerie (głównie żeby nacieszyć się Monetem). Lunch zjedliśmy w Cristal Room Baccarat (dobre jedzenie i wino, pyszne desery i kolekcja przepięknych kryształów do obejrzenia!) - a potem była uczta jeszcze doskonalsza, czyli Musée d'Orsay (oprócz zwykłych cudów, pokazywano tam wtedy także bardzo interesującą ekspozycję "Black models: from Géricault to Matisse (Le modèle noir de Géricault à Matisse)" - piękna próba odanonimizowania czarnoskórych modeli, pojawiających się swego czasu na portretach zazwyczaj wyłącznie z podpisem "służąca" czy "niewolnik"). Ze wzruszeniem odnalazłam znowu kilka swoich ulubionych obrazów. Niby wie się, że tu czy tam są, że istnieją, ale każde zobaczenie ich naprawdę, a nie tylko na ekranie komputera czy telefonu - to zupełnie inna skala przeżyć.
 
W międzyczasie wyszło słońce, a potem było spotkanie z Z. Rozmowy, rozmowy, rozmowy - i modelowy przykład Kelnera Paryskiego, okazującego nam bardzo wyraźnie, jak marnujemy jego cenny czas (wyraził irytację, stawiając sałatę na stole z taką siłą, że dwa jej liście spadły na obrus). Wspólny spacer, oglądanie  - z daleka - naruszonego płomieniami Notre-Dame, kupowanie makaroników, a potem pożegnanie - przy wieży Świętego Jacka - Tour Saint-Jacques
 
Sacré-Cœur

Ściana Miłości


I kolejne dni - już pod znakiem błękitnego nieba, słońca... i upału. Po bardzo wielu latach ponowne podziwianie Łuku Triumfalnego. Znalezienie lodziarni Häagen-Dazs na Champs-Élysées (jedna z moich trzech ulubionych marek lodów, w Szwajcarii o nie ciężko, bo tu patriotycznie króluje szwajcarski Mövenpick). Ze zjedzeniem lodów musieliśmy się błyskawicznie uwinąć, bo było ponad +35 C stopni i roztapiały się dosłownie w oczach.  Place de la Concorde i złote litery egipskiego monumentu Obelisque de Louxor. Ochładzanie się wodą z rozlicznych fontann. Szukanie odpoczynku i cienia w ogrodach Luwru. Złota Joanna d'Arc (niesprawiedliwość tej historii od zawsze kole moją feministyczną duszę - żadne pomniki niczego już tu nie zmienią, została wykorzystana, a potem zdradzona i zamordowana). Malutka boulangerie i pyszne, chrupiące bagietki, które wraz z serami, warzywami i owocami zjedliśmy, patrząc na budynek Luwru i siedząc po prostu na trawie. 
 



 
Głaskanie złotej jaszczurki na moście Aleksandra III. Wieża Eiffla i cudowne, wielkie fontanny tuż obok. Miałam w tym czasie króciutkie włosy, tak więc mogłam wsadzać pod wodę całą głowę - boskie uczucie w takim upale! Wieczorem - L'Oiseau Blanc, która stała się po tym wieczorze jedną z moich ulubionych restauracji na świecie. Duży taras, miękkie poduszki na krzesłach, widok na miasto i wieżę, doskonałe jedzenie i rewelacyjne wino; przemiła, ciepła obsługa.... i zachód słońca nad Paryżem. Sacré-Coeur, kiedyś widziany tylko w pochmurny dzień, w świetle słońca jeszcze piękniejszy, biel wręcz rażąca oczy. Zaglądanie w każdy zakamarek w środku i na zewnątrz; wieże i krużganki; rzygacze i inne (płasko)rzeźby; witraże i przepiękne malowidła. 
 


 
Potem Ściana Miłości i szukanie napisu po polsku, niemiecku i szwajcarsku. Ostrygi i białe wino na lunch. Paryskie uliczki i sami Paryżanie, ci wszędzie dookoła i ci przemawiający poprzez murale, wlepki czy graffiti. Absolutnie doskonałe eklery w L’Éclair de Génie. Maleńki ogród Jardin Lazare-Rachline, ukryty nieoczekiwanie i pięknie w środku miasta, gdzie schroniliśmy się w cieniu, żeby eklery spokojnie zjeść. Spacery brzegiem i przesiadywanie nad rzeką. Detale frontonów kamienic, balkonów, dachów. Kolejne okulary przeciwsłoneczne do mojej kolekcji, tym razem z czerwonymi szkłami. Kolejny maleńki, zagubiony w mieście ogród - Rosiers-Joseph Migneret Garden. Potem najpierw ogród botaniczny, Jardin des Plantes, później - Ogrody Luksemburskie, Jardin du Luxembourg, z ich rzeźbami i maleńkimi dziecięcymi stateczkami na jeziorze - w obydwu szukaliśmy chwilowego schronienia przed upałem. Space invaders w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
 




 
Wersal - w całym swym przepychu (i wystawa o Marii Leszczyńskiej, żonie Ludwika XV; jak zawsze smutna konkluzja, że ówczesne pruderyjne i bardzo religijne polskie wychowanie przyczyniło się de facto do zniszczenia jej małżeńskiego szczęścia). Cudowne wersalskie ogrody: pokazy fontann, muzyka i beztroski taniec w wodnym pyle. I to koniec, wieczorem trzeba było już wracać. Zanim jeszcze znaleźliśmy się na lotnisku, obiecaliśmy sobie, że wrócimy, najlepiej zaraz. I że będziemy wracać co roku. 
 
 



 
Powrót zrealizowaliśmy dość szybko - bo już we wrześniu: z okazji naszej rocznicy ślubu. Tamten weekend był jeszcze bardziej magiczny niż tych kilka majowych/czerwcowych dni. Popołudniowy wylot, żeby nacieszyć się piątkowym wieczorem. Maleńki, uroczy hotel - i pokój na najwyższym piętrze, z rozświetlonym słońcem mini-balkonem, ogromnym, iście królewskim łożem i mikroskopijną łazienką, wizualnie powiększoną lustrami, rozmieszczonymi prawie na każdej powierzchni.  
 
 



 
Paryż po zapadnięciu ciemności: romantyczny rejs po rzece, wyśmienita kolacja  i niezłe wino (oraz bardzo miły, acz niezamówiony fotograf z polaroidem, który wycenił swoje zdjęcia za 20 EUR za sztukę, pobijając tym samym rekord wszystkich, którzy kiedykolwiek nam takie zdjęcia proponowali). Podświetlone budynki, wyglądające, jakby unosiły się w ciemności. Światła migoczące na wieży Eiffla. 
 


 
Rankiem - śliczne, porcelanowe kieliszki do jajek, będące elementem śniadaniowej zastawy. I znowu uliczki Paryża, a potem rozświetlony słońcem, cichy i spokojny Park Montsouris. Centre Pompidou. Obowiązkowo znowu eklery. Absolutnie perfekcyjny wieczór w Jules Verne, restauracji na szczycie wieży Eiffla, o którym to wieczorze już zresztą kiedyś wspominałam na blogu - i zarazem kolejna restauracja, która znalazła się na mojej liście najbardziej ulubionych na świecie. Podziwianie Paryża nocą. Pchli targ, czyli Marché aux Puces (mnóstwo ślicznych drobiazgów... na przykład przepiękna szkatułka na biżuterię, wykonana w całości z malachitu... niestety cenowo przekraczająca wielokrotnie moją psychologiczną barierę cen szkatułek). Bardzo oryginalna i urocza promenada Coulée Verte René-Dumont, stworzona na miejscu dawnej trasy pociągu - i wodopój, jeden z wielu w mieście, ale tym razem z możliwością napicia się wody... gazowanej. Kolejny maleńki, zagubiony w mieście ogród...
 
 
...Obiecaliśmy sobie, że wrócimy wiosną 2020. Tymczasem zamiast - był covid.

Paris, tu me manques.

 

 

PS Ta notka oczywiście nie jest w stanie nawet w przybliżeniu oddać moich emocji, ale - lepiej tak sobie napisane i wysłane, niż idealne, które nigdy nie zaistnieje. Tak więc oto jest.

Komentarze

  1. oh, byłyśmy na tej samej wystawie w musee d'Orsay! byłam w marcu, więc udało mi się zobaczyć Notre Dame jeszcze przed pożarem...i póki co nie udało się wrócić. a tęsknię bardzo. pierwszy raz byłam w 2008, to była moja pierwsza podróż samolotem w ogóle, więc tym bardziej pamiętna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę - my nie zdążyliśmy przed pożarem...
      Moja pierwsza samolotem była wiosną 2006 :-) do Niemiec.

      Usuń
  2. Ach ach, to spotkanie było tak fantastyczne, a ja tak się cieszyłam na Wasze zapewnienie, że choć pierwsze, to nie ostatnie! Covid covidem, niech się wszystko uspokoi i będziemy widywać się co roku! W Paryżu! ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się cieszyłam bardzo, że się znowu zobaczymy... mam nadzieję, że w tym roku się uda! <3

      Usuń
  3. W listopadzie 2019 wybrałem się na pięciodniowy wyjazd do Paryża, traktując to jako "dawkę przypominającą". Kosztowało mnie to pół pensji i były to najlepiej wydane pieniądze w ostatnich latach.
    Natychmiast po zameldowaniu w hotelu pobiegłem na bazarek spożywczy i obkupiłem się różnymi smacznymi rzeczami taniej, niż w Warszawie. Bazarek mieści się pod naziemnymi torami metra koło stacji Barbès – Rochechouart.
    A co w tym wzruszającego? Na tym samym bazarku robiłem zakupy 35 lat temu, w czasie poprzedniego pobytu. Nic się nie zmieniło! (Oprócz mnie...)

    OdpowiedzUsuń
  4. Coś wisi w powietrzu, od dwóch tygodni myślę o Paryżu. To jest takie miasto, że byłam tam z pięć czy sześć razy i za każdym razem odkrywałam coś nowego. Ja jestem z tych co czniają większość atrakcji turystycznych, za lubię sobie po prostu pochodzić po ulicach i korzystać z małych, przygodnych kafejek. Cieszę się, że było mi dane tam pojechać zanim nabawiłam się nietolerancji laktozy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też lubię pochodzić, popatrzeć, odkryć jakieś drobiazgi, które wcześniej umknęły mojej uwadze...

      Usuń
  5. Wspaniale. Pandemia mocno uśpiła to co w miastach lubię najbardziej, ale aż chce się wrócić!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Czaro, cieszę się, że dałaś znak życia! :-)
      Chce się wrócić bardzo - pytanie, kiedy będzie można. Mieliśmy bilety na koniec maja, ale odwołali nam lot...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty