Latanie

(Ta notka została stworzona 28 lipca, a potem o niej najwyraźniej zapomniałam - niemniej pod tą datą ją zamieszczam. O lataniu było już wcześniej tutaj, a także trochę też tu. Przysięgłabym, że była w przeszłości jeszcze jedna podobna notka, ale nie potrafię jej teraz znaleźć; trudno).

Rzeczą, z jakiej najtrudniej w życiu byłoby mi zrezygnować, jest latanie. Mimo tego, że w ciągu minionej dekady odbyłam ponad dwieście lotów, większości z nich wciąż towarzyszy ta sama, niezakłócona, dziecięca radość. (Oczywiście, są wyjątki… czyli kumulacje typu: powroty z wakacji plus późna pora plus zimno na lotnisku plus długie oczekiwanie na - czasami - opóźniony lot). Jasne, w trakcie lotu ta radość potrafi minąć - szczególnie gdy na przykład leci się już 8 h, pozostały jeszcze 4, czytać ani oglądać już się nie chce, zasnąć się nie umie… a widoku za oknem brak, bo obsługa nakazała zasłonić i udajemy, że jest noc. Rekordowy był oczywiście lot do Sydney - 10 i 12 h (z przesiadką w Hong Kongu). Literatura piękna mawia, że w przypadku tak długiego i szybkiego przemieszczania się dusza nie nadąża i zostaje gdzieś z tyłu. Dusza jak dusza, ale mózg jest z całą pewnością ogłupiały - wewnętrzny zegar zostaje rozregulowany, człowiek nie wie już, która godzina jest ani która powinna być, miała być noc, a tymczasem od dziwnie długiego czasu jest dzień… Swoją drogą, można by urządzić taką wyszukaną torturę - wozić delikwenta zawsze w stronę słońca, tak, żeby nigdy nie zapadły nad nim ciemności… albo odwrotnie, gorzej nawet, trzymać go cały czas w ciemności i nie pozwolić nigdy wlecieć w strefę dnia i poczuć promieni słonecznych na twarzy! Ale, wracając do meritum, gdyż jak doskonale wiecie, jestem mistrzynią dygresji i odchodzenia od tematu… 

…Ten moment startu, gwałtowne przyspieszenie - i oto kolejny raz przyciąganie ziemskie zostało pokonane. Wznosimy się ponad chmury - i niezależnie, jak fatalna jest pogoda na dole, za chwilę jesteśmy w słońcu. Generalnie raczej kiepski z nas gatunek, potrafimy być niszczycielscy jak zaraza, ale jednak - błyskotliwość ludzkiego umysłu jest czymś godnym podziwu. A ten moment wznoszenia się w niebo to chwila, gdy gdzieś wewnątrz mnie zawsze pojawia się cień bezwiednego szacunku. Chwała inżynierom! 

I tak, wiem, ekologia. Niemniej samoloty odpowiadają za zaledwie 3% globalnego zanieczyszczenia… czyli relatywnie niewielką jego część. Dużo gorsza z punktu widzenia ekologii jest jazda samochodem, zwłaszcza jednoosobowo (dlatego ostatnio przezwyciężyłam lenistwo i wygodnictwo i przerzuciłam się na komunikację miejską. W Zurychu jest ona doskonała, nie mam więc wymówek. Oszczędzam benzynę, opłaty parkingowe i poznaję zarazem miasto z nowej perspektywy; polecam). 

Ale - wracając do latania. Upajające jest dla mnie poczucie, jak wielkie odległości można pokonywać - i w jakim tempie. Lot do Australii zajął nam (z jedną przesiadką) 24 godziny. Jeden dzień, by dotrzeć na drugą stronę globu. Fantastyczne! 

A widoki z góry? Oczywiście, ocean szybko staje się nudny - choć gdy leci się nad nim ósmą godzinę, uświadamia, jak jest ogromny (naprawdę ktoś to ongiś przekraczał na nędznych drewnianych stateczkach? Szaleńcy!) Z poczuciem ogromnej ulgi i satysfakcji myślę zawsze o tym, jak dobrze, że można nad nim po prostu przelecieć… zamiast pokonywać ten ogrom wody na statku (dla porównania: rejs Europa-Australia to miesiąc. Cztery tygodnie. Cztery tygodnie versus jedna doba. Dla mnie wybór jest oczywisty; zwłaszcza że te części oceanów, które lubię najbardziej, to spokojne i pozbawione fal laguny, w których godzinami można pływać i  snorkelować albo - przez standardowe 45 minut - nurkować). 

Ale już na przykład Afryka… pustynie (piaszczyste, skaliste) i góry; ogrom przestrzeni i całkowity brak cywilizacji… z wyjątkiem jednej, jedynej, wąskiej wstążki drogi. Ostentacyjne sztuczne wyspy Dubaju na północy; sawanny na południu. Ameryka Południowa - pola uprawne (nuda i smutek, że wycięli lasy) i piękna,  niekończąca się zieloność puszczy… oraz znowu ta jedna, jedyna droga. Europa to oczywiście głównie pola uprawne, rzeki, jeziora, góry i lasy; dróg jest mnóstwo - cywilizacja w każdym skrawku przestrzeni. Wyspy tropikalne - oto nagle! skrawek lądu pośrodku oceanu; zachwycający i wręcz nierealistyczny błękit wody; podchodzenie do lądowania tak blisko laguny, że wydaje się, że lada chwila samolot w niej zanurkuje… palmy wokół, luk w końcu się otwiera… i płuca wypełnia ciepłe, wilgotne powietrze: jak w szklarni, tylko że to nie szklarnia, to po prostu odmienny zakątek Ziemi. A zapach rozgrzanej słońcem pustyni? A świergot i barwy tubylczych ptaków albo nietoperzy owocowych? (W Australii jest ptak, którego głos brzmi jak skrzypienie drzwi...) Nocne niebo z krzyżem Południa, które uświadamia, jak daleko jesteśmy od domu? A to wszystko w zasięgu ręki - dzięki lataniu. 

Tak, uwielbiam podróżować. 


  

  (księżyc nad Zatoką Neapolitańską, widok z - porysowanego, niestety - okna samolotu...)  

Komentarze

Popularne posty