Jak fajnie jest żyć, gdy człowiek się rusza - czyli o przyjemnościach sportu.

Jak zapewne wszystkie Czytelniczki i wszyscy Czytelnicy, chodziłam do polskiej szkoły. Ta zaś cechowała się - przynajmniej w tamtych czasach - tym, że wzorcowo wręcz potrafiła zniechęcać do tzw. wychowania fizycznego. Do dziś pamiętam koszmarne godziny spędzane na przymusowej grze w siatkówkę lub koszykówkę; zniechęciło mnie to trwale i skutecznie do wszelkich sportów z piłką. W szkole średniej i na studiach miałam zwolnienie z WF-u; byłam przeszczęśliwa (a wszyscy mi zazdrościli, bo cechowali się identycznym poziomem miłości do tych zajęć).

Większość życia spędziłam, sport uprawiając okazjonalnie. Jako dziecko bardzo szczupłe i ruchliwe, jeździłam oczywiście na rowerze, jeździłam też na sankach i nartach. (Na nartach od drugiego roku życia i zawdzięczam to, o dziwo, prezentowi od strony rodziców mojego Taty, którzy poza tym niewiele wnieśli  dobrego do mojego życia - ale za te narty jestem im bardzo wdzięczna). Razem z innymi dzieciakami biegałam po osiedlu; z rodzicami chodziłam w góry i na grzyby, jeździłam nad jeziora i nad morze. Pływać nie potrafiłam bardzo długo, mimo ogromnej cierpliwości i wieloletnich wysiłków mojego Taty, starającego się mnie nauczyć tej sztuki. (Wracając myślą do polskiej szkoły - w drugiej klasie podstawówki mieliśmy lekcje pływania. Polegało to to na tym, że szliśmy na basen, w którym była bardzo zimna woda i mieliśmy spędzać w niej czas. Gdy, drżąc z zimna, przytrzymywaliśmy się brzegów basenu, starając o jak najmniejszy styk z wodą, wówczas ratownik oblewał nas lodowatym strumieniem z węża... Dziś zapewne byłaby afera na całą Polskę, a wtedy, cóż - takie życie). Nie potrafiłam utrzymać się na powierzchni wody. Dopiero gdy mój młodszy kuzyn zasugerował, żebym spróbowała utrzymać się POD powierzchnią wody - tadam! Zadziałało, dzięki czemu w wieku lat czternastu wreszcie opanowałam sztukę pływania. Przez jakiś czas jeździłam też konno i bardzo to lubiłam, jednak gdy sytuacja finansowa mojej rodziny się pogorszyła, ta opcja odpadła; podobnie jak narty.

Sport jako taki był dla mnie jednak raczej czymś sezonowym, okazjonalnym; nie miałam żadnej regularnej formy ruchu poza spacerami (ale i te tylko i wyłącznie w ładną pogodę - co wykluczało jakieś 99% dni od, powiedzmy, listopada do kwietnia). I tak sobie minęły moje lata nastoletnie, moje lata dwudzieste... W międzyczasie skończyłam studia, znalazłam pracę, wyjechałam do Szwajcarii. Wkroczyłam też w lata trzydzieste - kiedy to człowiek z zaskoczeniem odkrywa, że ciało, wcześniej beztrosko wybaczające wszelkie grzechy, w tym te związane z fatalnym żywieniem i brakiem ruchu, nagle przestaje być tak wybaczające... I tym sposobem po raz pierwszy w życiu zaczęłam regularnie uprawiać sport. (Była już nawet kiedyś  o tym notka, ale wiele lat temu).

Zaczęłam od biegania, do którego do dziś czuję pewien sentyment. Odkryłam, jaką przyjemnością jest taki ruch; nie wspominając o endorfinowym kopie. Odkryłam, jak fajnie jest być wydolną, jak dobrze jest być wytrzymałą - czuć się młodą i sprawną. Biegałam regularnie przez jakieś trzy lata, ale miewałam problemy z przeciążeniem kolan, po których to oczywiście musiałam robić sobie przymusowe przerwy. 

Bardzo mnie to frustrowało, zaczęłam więc szukać innych możliwości zadbania o siebie - padło na siłownię i to okazała się miłość wieloletnia, bez żadnej przerwy aż do czasów corony. Rozgrzewka cardio, godzinka na maszynach, potem rozciąganie, sauna i chwila pływania. Dwa razy w tygodniu, co utrzymywało mnie w bardzo dobrej kondycji. (Na zajęcia grupowe - poza jogą - nie chodziłam; byłam na nich dosłownie kilka razy w życiu. Tu znowu wracamy do polskiej szkoły: wyrobiła we mnie skuteczną niechęć do uprawiania sportu w grupie). 

Siłownia dała mi fantastyczne poczucie mocy i odmłodzenia. Nagle udźwignięcie czegoś ciężkiego stało się bezproblemowe. Zniknęły bóle pleców i sztywność na skutek spędzania wielu godzin przed komputerem. Schylanie - by zawiązać sznurówki, włożyć buty, podnieść coś... stało się znów tak bezproblemowe jak w czasach nastoletnich. Nagle ja, która kiedyś potrafiłam przepłynąć raptem jakieś paręset metrów, byłam w stanie płynąć przez pół godziny bez przerwy! Nawet chodzenie po górach, które (w sezonie, czyli mniej więcej maj-październik; w dni wolne z ładną pogodą) też stało się moją regularną aktywnością krótko po przyjeździe do Szwajcarii, zaczęło być łatwiejsze. 

Jakoś w międzyczasie odkryłam zalety jogi. Najpierw chodziłam na zajęcia grupowe, później jednak - po przeprowadzce do Zurychu - skupiłam się na ćwiczeniu samej, w domu. Szczególną przyjemność sprawia mi to w piękne, ciepłe dni - wynoszę matę na któryś z balkonów lub na taras, czuję na twarzy ciepło słońca... Oczywiście jeszcze lepiej jest ćwiczyć nad brzegiem morza/oceanu czy w innych pięknych okolicznościach przyrody - więc nabyłam matę podróżną i zabieram ją na wakacje. 

Joga dała mi nie tylko znacznie lepsze rozciągnięcie, nie tylko nauczyła moje ciało odpowiedniego i szybkiego reagowania (nagle umiem się przewracać, nie robiąc sobie krzywdy! po prostu magia: tak jakby moje ciało samo wiedziało, co robić, jak się wykręcić, jak podeprzeć, by upadek nie miał fatalnych skutków), ale też wpłynęła na psychikę - dała poczucie wewnętrznego spokoju, stabilności; odstresowała. Ćwiczę ją zwykle od dwóch do pięciu razy w tygodniu (za każdym razem tak długo, jak czuję, że mam danego dnia chęć; zwykle jest to około pół godziny) - najczęściej rano, przed pracą. 

Kiedy zaczęła się corona, nie mogliśmy już oczywiście chodzić na siłownię - zaczęliśmy więc ćwiczyć w domu. Tak odkryłam HIIT - trening interwałowy o wysokiej intensywności. Okazało się, że na pewne partie mięśni daje to lepszy efekt niż trening na maszynach! (Oprócz ramion, dlatego ramiona robię w mini-treningach na siłowni). Od czasu corony ćwiczymy więc HIIT - dwa-trzy razy w tygodniu, po pracy i w weekend. Przyznam, że uwielbiam poczucie satysfakcji po takiej sesji totalnego sponiewierania: gdy serce wchodzi na najwyższe obroty, a mięśnie wyją o przerwę... ale jeszcze bardziej uwielbiam rezultaty treningów: to, jak silna i sprawna jestem; to, że wydolność mojego serca jest na zdecydowanie lepszym poziomie niż statystyczny dla mojego wieku i płci; to, jak łatwo zdobywa się nam szczyty w przeróżnych krajach, niezależnie od panujących warunków pogodowych (np. ogromny upał plus duża wilgotność); jak wytrzymała jestem w kontekście długich marszów czy pływania. Marsze zresztą - ogólnie spacery - też bardzo lubię; i uskuteczniam regularnie w porze lunchu lub w weekend; w porze niezimowej chodzę też zwykle na piechotę do/z pracy, bo okoliczności przyrody na trasie są miłe, a zajmuje mi to raptem trzydzieści pięć minut w jedną stronę.

Po wielu latach przerwy powróciłam też do aktywności ukochanej w dzieciństwie i nastolęctwie, czyli jazdy na nartach. To jednak oczywiście sport sezonowy; co prawda w Szwajcarii teoretycznie można go uprawiać cały rok (nawet w środku lata są miejsca, gdzie można jeździć na lodowcach), ale koszty finansowe i czasowe (= dotarcia w te miejsca) takiej regularnej jazdy przez cały rok byłyby niebotyczne! Hołdujemy więc tradycji większości Szwajcarów i jedziemy po prostu na jeden dłuższy urlop narciarski w roku. Teoretycznie moglibyśmy w zimie co weekend być na stoku, ale jakoś dużo łatwiej jest wstać w sobotę rano latem, narzucić lekkie sportowe ciuchy, pojechać w góry i wystartować na szlaku niż w sobotę o świcie zimą: wstać w kompletnej ciemności, dojechać na miejsce o wschodzie słońca, kupić całodzienny ski pass, włożyć ekwipunek... Na wakacjach zimowych, gdy nie trzeba dojeżdżać, bo hotel znajduje się tuż przy trasach zjazdowych, a ski pass kupuje się na cały okres i nie trzeba o tym myśleć, jest dużo łatwiej. A może to po prostu wygodnictwo związane z wiekiem? (-; 

Ponad dekadę temu zaczęłam też uprawianie kolejnej aktywności sezonowej - chodzi mianowicie o nurkowanie. Ale ten temat zdecydowanie zasługuje na osobną notkę... (i nawet częściowo ta notka jest już napisana, stay tuned)

W każdym razie uzależnienie od sportu zapadło we mnie głęboko i stało się nieodzowną częścią życia, sprawiającą mi dużo radości! (O korzyściach zdrowotnych nie wspominając, a tych jest bardzo wiele, co zresztą wie chyba każdy: polepszenie zdolności poznawczych i kreatywności, obniżenie poziomu stresu, wzmocnienie systemu immunologicznego, poprawienie jakości snu, kości i skóry, działanie antydepresyjne, przedłużenie życia...  długo można by wymieniać. Jesteśmy stworzeni do ruchu!)
 
Szczęśliwie A. ma podobny stosunek do sportu co ja (zresztą była to cząstka bardzo pozytywnego wrażenia z naszej pierwszej randki: to, że biegał maratony czy pływał w przekraczaniu jeziora). Razem więc uprawiamy HIIT, nurkujemy, zjeżdżamy na nartach i oczywiście chodzimy po górach. Tę ostatnią aktywność dzielimy z moją - dobiegającą powoli siedemdziesiątki! - Mamą (mój Tata zresztą też był zapalonym górołazem). Mama jest oczywiście od nas wolniejsza, ale jak na swój wiek, także w świetnej kondycji - czego koronnym dowodem jest zdobycie tegorocznych trzech trzytysięczników także przez nią! :-)

A jaki jest Wasz stosunek do ruchu? 










 



Komentarze

  1. Serdecznie nienawidzę siłowni jako takiej, a już zwłaszcza rzeczy powtarzalnych, nie umiem pływać, rzadko jeżdżę na rowerze, bo mam krótkie nóżki i nie mam roweru, na którym jest mi wygodnie. Chodzę na jogę, nie jest zła, daje relaks w głowie, ale ogólnie mam poczucie marnowania czasu na sport, robię to z konieczności, żeby mnie plecy nie bolały. Lubię spacerować i chodzić, ale moja rodzina nie, więc robię to sama, czyli zbyt rzadko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem. W takim razie, gdy wpadnę do Poznania, chętnie wyciągnę Cię na jakiś fajny spacer! :-)

      Usuń
  2. To byłam ja, Zuzanka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Podobnie nie lubiłam sportu w dzieciństwie, bo po pierwsze nie miałam do tego zdolności, a po drugie wolałam inaczej spędzać czas (po co latać za piłką, kiedy można czytać książki!) Moja nauczycielka z liceum zdołała mnie przekonać, że ruch ma sens - dzięki niej byłam w stanie przebiec bieżnię wokół boiska, i to chyba nawet dwa razy z rzędu ;) Potem, po studiach i podjąwszy pracę, zaczęłam więcej jeździć na rowerze, ale bardziej użytkowo niż sportowo. Na bardziej intensywny ruch “nawróciłam się” na emigracji - trochę dlatego, że uwielbiam poznawać nowe miejsca, a to się najlepiej robi na piechotę (zresztą nie mam samochodu), trochę bo wędrówki to jedna z najtańszych dostępnych tu rozrywek i rekreacji, infrastruktura do tegoż jest bardzo dobra, a okoliczności przyrody zachęcające. Na rowerze też jeżdżę, ale nie po górach, więc nie jakoś imponująco, a wciąż po tych samych trasach w okolicy to żadna frajda.
    Zaczęłam też, ostrożnie i z mnóstwem lęków, chodzić po górach, co mnie dość mocno masakrowało, postanowiłam więc się trochę wzmocnić i poszłam na szkolenie z biegania u profesjonalnego trenera - moje wcześniejsze próby były porażkami, bo zawsze mnie dopadały jakieś bolesne kontuzje. Teraz poszło o wiele lepiej, ale też nie tak rewelacyjnie, jak miałam nadzieję, bo organizm zastrajkował - co poradzić, nie ma się już 20 lat, za to ma się sporo do dźwigania :< W międzyczasie miałam kilka podejść do siłowni, która mnie niestety nudzi, jest droga i czasochłonna (dotrzeć, przebrać się, poćwiczyć godzinę lub więcej - na mniej IMO nie ma sensu tam iść, prysznic, przebranie, wrócić - i cały wieczór z głowy). Kupiłam do domu rower stacjonarny, potem wymieniłam na orbitreka, ale i tak najbardziej lubię biegać albo maszerować po mieście, wioskach i górach. Pływać niestety nie umiem, tyle co na makaronie, i rzadko mam okazję. Ćwiczenia w domu nawet chciałam, ale mieszkam w starym budownictwie, podłogi skrzypia jak wściekłe przy każdym ruchu, a gdy podskakuję, meble skaczą razem ze mną… Tak że ograniczam się do mało energicznych ćwiczeń, hantle, planki, takie tam, też dopóki mi się nie znudzą. Aktualnie bardzo doceniam wpływ aktywności na kondycję, samopoczucie i zdrowie, ale niestety nie lubię się umartwiać, więc jeśli znajdę optymalne warunki, to się angażuję, a jeśli brakuje mi czasu/pieniędzy/komfortu, to odpuszczam.
    Tylko od wędrówek i marszów chyba się uzależniłam, nie zniechęca mnie ani ciemność (w mieście z latarniami), ani pora doby, ani pogoda (chyba że jest ekstremalnie nieprzyjemnie albo niebezpiecznie), przez okrągły rok po kilka razy w tygodniu latam i nabijam kilometry na licznik ;) ATSD bardzo mnie do tego latania motywują GPS, mapy elektroniczne i aplikacje sportowe - z cyferkami i wykresami to zupełnie co innego, niż kiedyś bez nich :D
    /Kerri/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty