Garść anegdot z podróży.

 
W Tajlandii, ku mojemu zdziwieniu (przecież to najbardziej turystyczny kraj świata!), okazało się, że większość ludzi nie mówi po angielsku (tego samego doświadczyliśmy także w Korei Południowej - gdzie w wielu miejscach dodatkowo mogliśmy poczuć, jak to jest być mniejszością kolorystyczną - czasami byliśmy jedynymi białymi osobami w zasięgu wzroku). Mniejsza część z nich próbuje to proaktywnie obejść, używając np. GoogleTranslate - co daje chwilami dużo radości i pozostawia zarazem pole do interpretacji/zgadywania, gdy produkuje kwiatki w stylu "this tree is a psychopath". Teoretycznie angielskim władać powinni pracownicy hotelu i władają... do pewnego stopnia. Traf chciał otóż, że A. zauważył, iż filtr w czajniku w naszym pokoju najwyraźniej dawno już nie był czyszczony. Zgłosił to obsłudze. Gdy kolejnego dnia wróciliśmy do pokoju, na automatycznej sekretarce czekała wiadomość z pytaniem, czy jesteśmy zadowoleni z tego, jak rozwiązano nasz problem... z prysznicem. Oddzwoniłam na recepcję i łagodnie, mówiąc wolno i używając możliwie krótkich zdań, tłumaczyłam po angielsku, że prysznic jest ok, nie mamy żadnego problemu z prysznicem, że chodzi o wymianę filtra w czajniku. Człowiek na recepcji odrzekł, że tak, oczywiście, rozumie. Gdy następnego dnia wróciliśmy do pokoju, okazało się, że wymieniono nam filtr... w słuchawce prysznicowej. Ba, dostaliśmy w ogóle całkiem nową słuchawkę: z dwoma warstwami czyściutkiego, naturalnego oraz estetycznie wyglądającego filtra z kamyczków; faktycznie działał świetnie, woda okazała się super miękka. 
(Filtra w czajniku, rzecz jasna, nie wymieniono).


Tajlandia - owoce chlebowca, wyspa Phi-Phi Don, luty 2025
 
 
Podczas naszego pierwszego pobytu na Mauritiusie, zdecydowaliśmy się wybrać na atrakcję zwaną "pływaniem z delfinami". Od razu uspokajam, że nie chodziło o delfiny trzymane w jakikolwiek sposób w niewoli, a o płynięcie w miejsce, w którym dzikie delfiny zwykły regularnie się zjawiać. Tak więc wsiedliśmy na jacht, dopłynęliśmy w owo miejsce - rzeczywiście, delfiny są. Zatrzymaliśmy się w odległości paruset metrów, by ich nie straszyć. Wszyscy chętni na pływanie z delfinami wsiadają do malutkiej łódki. Płyniemy w kierunku obserwujących nas delfinów, a gdy jesteśmy tuż-tuż - skaczemy do wody. Delfiny, jak na sygnał, zanurzają się również...  i po chwili wynurzają: nieco dalej. Wdrapujemy się więc z powrotem na łódkę, płyniemy w stronę delfinów, te czekają i patrzą. Gdy jesteśmy bardzo blisko, skaczemy do wody -  po czym sytuacja sprzed chwili się powtarza: delfiny schodzą pod wodę, by wynurzyć się trochę dalej, nie za daleko jednak, ot, prawie że w zasięgu. My znowu podpływamy, skaczemy do wody... i znowu widzimy delfiny, głęboko pod nami, gdy oddalają się na dokładnie taką odległość jak wcześniej. Po paru razach my się zmęczyliśmy i wróciliśmy na jacht, miałam jednak wrażenie, że delfiny świetnie się bawią i miałyby ochotę na więcej. To bardzo inteligentne ssaki, więc być może opowiadają sobie " słuchaj, jeśli Ci się nudzi, płyń do miejsca x - można się tam bawić w tresowanie ludzi do skakania do wody!"
 

Mauritius - południowy zachód wyspy, październik 2021

 
Szliśmy sobie przez las w Meksyku, w dziczy pośrodku niczego, wracając z którejś z kolei cenoty. Przypomnę: Meksyk to Ameryka Północna, mówi się tam po hiszpańsku, podobnie jak we wszystkich krajach rozciągających się poniżej Meksyku (z wyjątkiem Brazylii, gdzie językiem oficjalnym jest portugalski). W kraju położonym ponad Meksykiem, czyli USA, mówi się po angielsku. Większość turystów w Meksyku to obywatele USA; jest też trochę gości z Ameryki Południowej. W każdym razie, gdy spotyka się tam człowieka o jasnym kolorycie, z największym prawdopodobieństwem mówi on po angielsku, na drugim miejscu - po hiszpańsku, ew. po portugalsku. No ale dobrze. Idziemy więc sobie, zza zakrętu drogi wyłania się (biała) kobieta, spogląda na nas i pyta mnie "czy daleko jeszcze do cenoty?" - w swoim ojczystym języku. Nie pyta, czy tym językiem władam, najwyraźniej w ogóle nie przychodzi jej do głowy, że mogłabym nie. Oczywiste jest, że tu, tysiące kilometrów od jej ojczyzny, w miejscu gdzie rządzi hiszpański i angielski, przypadkowo spotkana w lesie biała kobieta po prostu musi nim mówić. I rzeczywiście, po sekundowej konfuzji, potrzebnej na przełączenie mentalne, odpowiadam jej w jej języku. Wszechświat tym samym po raz kolejny utwierdza ją w przekonaniu, że nie ma sensu uczyć się angielskiego - skoro wszędzie, nawet pośrodku niczego w meksykańskim lesie, i tak można dogadać się po francusku.


 Meksyk - waran meksykański, gdzieś na Ruta Puuc, kwiecień 2024

 
W Wietnamie wybraliśmy się pewnego dnia na wędrówkę po górach (takich raczej niewielkich, ale ładnych). Okolica piękna, dzika, porośnięta dżunglą; oczywiście z wyjątkiem prowadzącej na wybrany przez nas szczyt asfaltowej drogi. Idziemy więc sobie, idziemy... wtem! nadjeżdża na motorze (najczęściej używany tam środek transportu) jakiś Wietnamczyk. Zatrzymuje się przy nas i z troską pyta, czy zepsuł się nam motor i że może nas podrzucić na szczyt, jeśli chcemy. Dziękujemy grzecznie i wyjaśniamy, że nie, nie mamy motoru, lubimy chodzić pieszo. Wietnamczyk patrzy na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu, wskakuje jednak na swój motor i odjeżdża. Za chwilę sytuacja się powtarza - nadjeżdża kolejna osoba i widząc nas, zatrzymuje się, zmartwiona, że pewnie zepsuł się  nam motor! i też proponuje nam podwózkę. I tak jeszcze kilka razy (zanim dotarliśmy do szlaku, odbijającego od drogi asfaltowej, gdzie motorów już nie było). No cóż, nie da się ukryć, że częścią potencjalnego uprzywilejowania jest fakt, że chodzenie pieszo to wybór, nie przymus... podczas gdy większość ludzi na świecie zmuszona jest poruszać się sporo na piechotę, więc gdy tylko mogą, wybierają jakiś bezwysiłkowy środek transportu: jednocześnie popatrując na maszerujących cudzoziemców co najmniej ze zdziwieniem. (Zdziwienie, choć nieco mniejsze, towarzyszyło nam też, gdy w inny dzień zwiedzaliśmy okolicę na rowerach - motor to przecież znacznie mniejszy wysiłek!)


Wietnam - gdzieś na rzece Mekong, maj 2016 
 

Podczas pobytu w Japonii zdecydowaliśmy się na trekking po górze Shosha (znajduje się ona obok miejscowości Himeji, gdzie zwiedzać można przepiękny zamek). Można tam wjechać kolejką linową, co też uczyniliśmy; szlak na górze jest znany z uwagi na kompleks świątyń (Shoshazan Engyoji) i ogromną liczbę posągów-awatarów Buddy na prowadzącej doń drodze. Obok górnej stacji kolejki znajdował się mały stragan, na którym w schludnych plastikowych pojemniczkach leżało coś, co wyglądało jak ciastka. Była też skrzyneczka na wrzucenie pieniędzy i kartka z ceną oraz z opisem - jednak GoogleTranslate kompletnie nie potrafił poradzić sobie z przetłumaczeniem tekstu. W każdym razie przypominało to analogiczny straganik z jedzeniem, na jakich w Szwajcarii sprzedaje się różne produkty domowej roboty (np. dżemy, sery czy soki albo świeże owoce czy warzywa). Zarówno A., jak i nasz przyjaciel T., którzy mi towarzyszyli, byli nastawieni sceptycznie, ja jednak, jako osoba bardzo lubiąca próbować nowych rzeczy, ostatecznie uiściłam zapłatę i sięgnęłam po jedno z ciastek. Ugryzłam i... - I co, co to jest? - dopytywali, widząc moją minę. - To chyba glina - wykrztusiłam i ze wstrętem wyplułam to, co miałam w ustach, podczas gdy A. i T. przewracali się ze śmiechu. Rzeczywiście, był to wypiek z gliny! Jak się okazało później, gdy T. odpytał jednego z lokalsów, który właśnie się pojawił - "ciastka" (zwane kawarake) służą do rzucania w ustawiony w pobliżu cel, a jeśli trafimy, ma to najwyraźniej przynieść szczęście. (Nie wiadomo niestety nic na temat, czy kawarake nadgryzione przez białą barbarzynkę wciąż przynosi ten sam poziom szczęścia co całe). Swoja drogą, Japończycy wydają się lubić tego typu aktywności "na szczęście": w jednej ze zwiedzanych przez nas świątyń rzucało się kamykami w posążek bóstwa (o kształtach mocno zatartych, zapewne na skutek wieloletniego bombardowania); w innej - nacierało posążek bóstwa solą, w jeszcze następnej - rozbijało gliniane talerzyki (dla zainteresowanych: nie, talerzyków nie próbowałam zjeść!) 
  

Japonia - nocne Tokio, widok z naszego pokoju hotelowego, maj 2023 

Komentarze

Popularne posty