Kotek Snorri.
To była wiosna 2005 roku. Pamiętam niewielki, ciemny pokój w schronisku, pełen większych i mniejszych kotów. Te przeznaczone do adopcji były dwa, sześciomiesięczne. Jeden z nich, wystraszony, od razu odbiegł gdzieś w mrok pokoju. Ten drugi stanął na tylnych łapkach na krześle, oparł się przednimi o jego oparcie i zapytał: mru?
Tak się właśnie poznaliśmy.
Snorri był brzydkim kacz^hhh kociątkiem - z grzybicą szpecącą uszka i nosek, wychudzony tak, że żeberka sterczały mu przez skórę, z postrzępionym futerkiem. Wychodziłam jednak z założenia, że brzydkie kotki zasługują na miłość dokładnie tak samo jak te ładne, toteż decyzja została podjęta i pojechaliśmy do domu.
Oczywiście, ostrzeżono mnie, że kotek, póki się go z grzybicy nie wyleczy, powinien się trzymać z dala od np. mojego łóżka. I nawet próbowałam wprowadzić tę zasadę. Ale kiedy pierwszej nocy zamknęłam przed kotkiem drzwi sypialni, w następstwie czego usłyszałam rozdzierające serce pomiaukiwanie, złamałam się natychmiast - i już po chwili chwili uszczęśliwiony, mruczący kotek zasypiał razem ze mną. (Grzybica też potem była, ale nic takiego, ot, dwie plamki na przegubie ręki; leki od dermatologa raz-dwa się z tym rozprawiły. Znacznie gorzej wyglądało to z perspektywy kotka, gdyż początki naszej znajomości to było ściganie go dwa razy dziennie, żeby nosek i uszka posmarować lekiem, Snorri zaś, jak wszystkie kotki, leków nie lubił, uciekał więc tyleż rozpaczliwie, co daremnie).
Czas płynął. Grzybica zniknęła bez śladu, by nigdy nie powrócić. Kotek rósł, przybierał na wadze (sterczące żeberka stały się już na zawsze tylko wspomnieniem) i nieoczekiwanie zamieniał się w pięknego kota - a także kota bardzo bystrego. Już wkrótce, metodą obserwacji człowieka, nauczył się otwierać każde drzwi, skacząc na klamkę. Jednym celnym uderzeniem łapki był w stanie zrzucić trzymającą się na magnes klapkę, zabezpieczającą szyb wentylacyjny. Wiedział dokładnie, w jaki sposób pchnąć przesuwne drzwi szafy wnękowej, by je otworzyć i móc umościć się wygodnie gdzieś na ubraniach. Wiedział też świetnie, czego mu nie wolno - np. chodzenia po stole - toteż ilekroć go na tym przyłapałam, natychmiast zeskakiwał, udając, że co złego, to nie on.
Lubił wskakiwać do umywalki, układać się w niej i pić wodę, cieknącą powolutku na jego futerko. (Bycie mokrym nigdy mu nie przeszkadzało). Rozpierała go energia, toteż ściany nosiły ślady jego biegów i skoków - również na wysokości ponad moją głową, a być może nie jestem bardzo wysoka, ale te 175 cm jednak mam.
Godzinami z balkonu (zabezpieczonego, oczywiście, siatką) obserwował ptaki. W maju zaś urządzał hekatombę chrabąszczy - zabijał ich dziesiątki (zwłoki pozostawiając do posprzątania mnie). W czasach, gdy w wannie pojawiał się jeszcze karp, kiedyś postanowił urządzić na niego polowanie. Najwyraźniej obmyślał plan całą noc, czekał przy drzwiach (zamkniętej na klucz, żeby sobie nie otworzył) łazienki - po czym wślizgnął się przy pierwszej sposobności rano i… spróbował wyłowić z wody nieszczęsną rybę. Oczywiście nie dał rady, bo była zbyt ciężka, wystraszył natomiast i nas i karpia (tego drugiego zapewne bardziej).
Uwielbiał wskakiwać i wspinać się na meble - nie było szczytu w postaci regału czy meblościanki, którego by nie zdobył, w każdym miejscu, do którego go zawiozłam. Był bowiem Snorri kotkiem nie mającym absolutnie nic przeciwko podróżowaniu. O ile nie znosił zamknięcia w transporterze, o tyle wypuszczony z niego, np. w przedziale pociągu, natychmiast przystępował do eksploracji terenu. Jeździliśmy razem na święta do mojego domu rodzinnego - ja z plecakiem na plecach, transporterem z kotkiem w jednej ręce i (obwiązaną sznurkiem, żeby zapewnić uchwyt) jednostką centralną komputera w drugiej (czasy przedlaptopowe). Lekko nie było, powiem Wam - zwłaszcza że Snorri szybko urósł i zamienił się w kotka nader solidnego - w szczytowym okresie swojej wagi (wtedy nadwagi) ważył ponad 7 kg. Miał mocne, silne, masywne łapki, którymi walił bez opamiętania w kratkę transportera, by pokazać swoją dezaprobatę wobec bycia zamkniętym.
Natomiast nade wszystko - był Snorri kotkiem bardzo kochającym. Wyczuwał doskonale, gdy byłam smutna i zawsze zjawiał się, by mnie pocieszyć - muskając mój policzek wibrysami i zaczynając pocieszająco mruczeć. Mruczał w ogóle chętnie i hojnie, nawet jeżeli np. wyrwałam go ze snu: zawsze się cieszył, gdy był głaskany. Lubił też zasypiać, mrucząc, zwinięty w kłębek tuż obok mojej głowy.
Mijały lata… Ukończyłam drugie studia, w połowie października wyjechałam z Polski. Przeprowadzka do innego kraju, jak wiadomo, nie jest zbyt łatwą sprawą - a wynajem mieszkania w Szwajcarii od połowy miesiąca nawet trudniejszą. Udało się wynająć pierwsze mieszkanie na dwa tygodnie, kolejne zaś miało być już na parę miesięcy; samochód natomiast wyładowany był po dach - i to wyłącznie absolutnie niezbędnymi rzeczami! W świetle tego została podjęta decyzja, by Snorriego (i świeżo adoptowaną jego koleżankę, Maszę) do Szwajcarii przewieźć nieco później - a konkretnie po świętach Bożego Narodzenia. Zostali więc na te dwa miesiące (druga połowa października, listopad, pierwsza połowa grudnia) pod czułą opieką moich rodziców, których zresztą Snorri dobrze znał.
Gdy przyleciałam w grudniu na święta, cała stęskniona za przytuleniem do aksamitnego futerka, początkowo powitała mnie… ciężką uraza. Kotek Snorri był bowiem silnie obrażony, że oto on mnie kocha, tęskni, a ja zostawiłam go na aż tak długo! Szybko mi jednak wybaczył; a po świętach wróciliśmy do Szwajcarii w trójkę - w wygodnej kuszetce jednoosobowej międzynarodowego pociągu. Maszunia, koteczka strachliwa i do głębi przerażona sytuacją, nie wyszła niestety z transportera nawet na chwilę… Snorri zaś, zbadawszy energicznie cały przedział, zjadł, skorzystał z przygotowanej przeze mnie kuwety, po czym wskoczył do mnie na kuszetkę i spaliśmy sobie - pędząc przez nocną Polskę i Niemcy az do porannej Bazylei. (Nikt nam paszportu nie sprawdzał - ani mojego, ani kociego).
I tak zaczęło się nasze wspólne życie w Szwajcarii - najpierw w kantonie Basel-Stadt, potem w Luzern (już niestety bez Maszuni - zmarła na raka nerek krótko przed przeprowadzką - ale jakiś czas potem dodatkowo z kotkiem Sówką, a jeszcze jakiś czas potem - z kotkiem Szczęściarzem, zwanym w skrócie Luckym), wreszcie w Zurychu.
W międzyczasie Snorri niepostrzeżenie się zmieniał… Skoki na klamkę, by otworzyć drzwi, zakończyły się jakoś w Luzern. Zakończyło się też wspinanie na meble - już w Zurychu. Z wolna spędzał też coraz więcej czasu na śnie.
Przestał biegać, zaczął wolniej chodzić. Łapki, kiedyś mocne i silne, z wolna zaczął wykrzywiać artretyzm… w wyniku czego zaczął chodzić z coraz większym trudem - i coraz bardziej chwiejnie. Dostawał co miesiąc zastrzyk przeciwko artretyzmowi, brał też codziennie przez dekadę dwa leki na stabilizację ciśnienia w nerkach (zjadał je na szczęście chętnie: jeden nawet bez jedzenia, a drugi z karmą). Dostawał suplement na wątrobę. Był też pod opieką fizjoterapeutki, mającej ulżyć bólowi łapek.
W grudniu zeszłego roku wyczułam na jego grzbiecie guz. Początkowo w ogóle mnie to nie zaniepokoiło, jako że wcześniej miał dwa guzki (pod bródką i nad okiem) - oba zostały wycięte i okazało się, że były zupełnie łagodne. W styczniu podczas szczepienia pokazaliśmy jednak oczywiście guz wetowi. Zrobiono biopsję. Diagnozą był włókniakomięsak (fibrosarcoma) - guz, który powstaje w miejscu gdzie kocia skóra była zbyt często przebijana igłą. (Dlatego tak ważne jest, żeby jakiekolwiek zastrzyki czy szczepienia w miarę możliwości podawać w łapki lub ogon!) Myślałam najpierw, że to już koniec - jako że guz był nieoperowalny, a na radioterapię nie zdecydowaliśmy sie ze względu na konieczność poddania kota pięciokrotnej narkozie z rzędu - obawialiśmy się, że Snorri tego nie przeżyje. Czas płynął, guz na szczęście nie rósł.
A potem przyszedł wrzesień - i dzień, gdy Snorri z dnia na dzień nagle przestał być w stanie chodzić. Jednego dnia jadł, chodził (z dużym trudem, jak zwykle ostatnio, ale chodził). Kolejnego dnia - już nie. Nie chciał też jeść swojego normalnego jedzenia, on, który zawsze, z wyjątkiem dokładnie dwóch dni w życiu, miał doskonały apetyt. Zjadł co prawda swój ulubiony przysmak, czyli wędzonego łososia, ale i tak pojechaliśmy do weta. Wet doradził szpital. W szpitalu okazało się, że o włos uniknęliśmy ataku serca - Snorri miał skrajnie wysoki poziom potasu... Zabrano go na OiOM - podano rozmaite leki, monitorowano. Po dwóch dniach i dwóch nocach starań okazało się, że wciąż nie wstaje - a co za tym idzie, nie jest w stanie samodzielnie skorzystać z toalety... okazało się także, że nie sposób już ustabilizować jego ciśnienia: że wypuszczenie ze szpitala wiązałoby się z rychłą i bolesną śmiercią. Powiedziano nam łagodnie, że przyszedł czas na pożegnanie.
Po ponad dwudziestu latach razem, w wieku 20 lat i 11 miesięcy, tulony i głaskany, nakarmiony wędzonym łososiem, mruczący i zrelaksowany, ale och, widać, jaki bardzo zmęczony, jaki wyczerpany... - Snorri odszedł. Skończyła się pewna epoka. Epoka, w której zawsze był, codziennie: od tylu, tylu lat.
Do widzenia, mój mądry, czuły kotku. Już nigdy nie będzie takiego jak Ty.

Bardzo mi przykro, przytulam, bo bez kotka pusto. Piękny więk, piękne życie.
OdpowiedzUsuńDzięki. Tak. Bardzo pusto - ten rodzaj dziury w sercu, który już zostanie.
Usuń