Motoryzacyjnie.

Dla tych, co tl;dr - ja vs samochód, historia prawdziwa. 

Moja historia, związana z prowadzeniem pojazdów typu samochód jest długa - i gdyby miała konto na Facebooku, niewątpliwie musiałybyśmy ustawić status relacji na "to skomplikowane". 

Większość osób z mojego otoczenia zdała prawo jazdy w wieku lat szesnastu, tuż przed lub po tym fakcie rozpoczynając regularną jazdę i ćwicząc tym samym na co dzień świeżo nabyte umiejętności. Ja zaś żyłam sobie w wersji "jestem dzieckiem", czyli wożona od czasu do czasu tu i tam - wkrótce zaś potem "wybyta" na studia, daleko od domu rodzinnego. Tym samym woziłam się już sama - komunikacją miejską. Nie było niestety opcji, by ktoś kupił mi samochód, sama również nie miałam na to środków - kwestia posiadania prawa jazdy nie zaprzątała mi zatem zbytnio głowy.  

Nadszedł wszakże moment w moim życiu, gdy odpowiednie władze zadecydowały, że dziś co prawda jeszcze kurs prawa jazdy kosztuje x, wszelako od dnia n, w związku z nowymi i błyskotliwymi reformami, kosztować będzie dwukrotność tej sumy. Poruszyło mnie to do głębi i pomyślałam sobie "ha! płacić dwa razy więcej za to samo, o nie, nie ze mną te numery!" Przedstawiwszy swoje rozumowanie rodzicom, uzyskałam niezbędne na opłacenie kursu środki, zaciągnęłam na kurs jedną ze studyjnych koleżanek i oto zaczynała się otwierać przed nami droga jasna i świetlista... a przynajmniej tak się wówczas wydawało. O ile bowiem kształcenie teoretyczne-praktyczne przebiegało z sukcesami, uzyskiwałam pochwały od instruktorów, a zarówno manewry na placu, jak i jazda po mieście nie przedstawiały sobą żadnego kłopotu, ba! szczerze to lubiłam, o tyle dzień egzaminu praktycznego zweryfikował wszystko. Dość powiedzieć, że z całej grupy oczekującej tego dnia na pierwszy w życiu egzamin na prawo jazdy zdała jedna, jedyna osoba. I nie byłam to ja. 

(Pamiętam zresztą młodzieńca, który zdał, dość dobrze - bo jako jedyny trzymał się z dala od reszty z nas, popatrując li tylko od czasu do czasu z drwiącym i pełnym wyższości uśmieszkiem. Sam zdenerwowania nie okazywał w ogóle; być może wiedział już, że zda - nie od dziś wiadomo bowiem, że są równi i równiejsi. Szeptano też w kuluarach, że w owym czasie, gdy tyle osób prawa jazdy w Gdańsku nie zdawało, PORD szykował się do zakupu autobusu egzaminacyjnego. Ale, oczywiście, być może, że wszystko to były plotki, rozpuszczane przez ludzi do szczętu złych i do głębi niesprawiedliwych, nie mówię, że nie).

Jak było tak było, w efekcie jednak otrzymanie dokumentu uprawniającego do prowadzenia pojazdów kategorii B kosztowało zarówno koleżankę, jak i mnie przysłowiową krew, pot i łzy. (W tym miejscu mogłabym wstawić jeszcze mnóstwo uroczych anegdotek zarówno o podjeździe, na którym znajdował się plac manewrowy, jak i dzielnicy, w której egzamin się odbywał; na podejściu egzaminatorów kończąc - ale, powodowana lenistwem, nie zrobię tego; zresztą ci, którzy podobne przejścia mieli, wiedzą doskonale o czym mowa, ci zaś, którzy nie, i tak wywracają w tym miejscu oczami, a ich myśli szybują wzgardliwie w rejony przysłów związanych z baletnicami). 

W tym  miejscu muszę Państwu wyznać, że zdawałam w życiu swym egzaminów bardzo wiele, na jednych studiach, na drugich studiach, tu gdzieś certyfikat w pracy, tam jakiś certyfikat językowy... i tylko jeden jedyny PORD zdołał w finale wycisnąć ze mnie łzy szczęścia, że oto! wreszcie się udało. (Najwidoczniej uczelnie starały się za słabo, politechnika doprowadziła co prawda do skoków i okrzyków szczęścia po zaliczeniu tak wdzięcznych przedmiotów jak matematyka dyskretna i podstawy teorii obliczeń, ale, bądźmy szczerzy, cóż to jest w porównaniu z zalaniem się łzami?) 

Niemniej koniec końców trzymałam oto w ręku upragniony dokument! Trzymałam - po czym został wsunięty do portfela, gdzie przeleżał bezużyteczny kolejnych kilka lat. Przypominam bowiem, że samochodu nie miałam. (Po drodze zdarzył się co prawda jeden dzień, gdy - starając się o pracę, do której wymagano posiadania prawa jazdy - odświeżałam umiejętności w vanie kolegi, ale koniec końców nawet nie odpisano mi na CV. A jeden dzień, cóż, niewiele dodał mi do doświadczenia w byciu kierowcą - nie licząc wspomnień, jak fajnie patrzy się z góry na większość użytkowników drogi. Przyjemność ta nie była jednak tak wielka, żebym rozważyła zrobienie prawa jazdy kategorii C).

Parę lat minęło. W międzyczasie w życiu moim osobistym zadziało się tak, że los postanowił uchronić mnie od marznięcia na przystankach, w oczekiwaniu na wiecznie spóźniający się autobus - i oto mogłam zacząć dojeżdżać do pracy samochodem mojego ówczesnego chłopaka. Jako że PORD, mimo wszelkich starań, nie zdołał zabić we mnie przyjemności z prowadzenia samochodu, cieszyłam się bardzo. I tak sobie jeździłam, czas dość krótki, może miesiąc, może dwa. Żyłam wtedy w silnym stresie, co objawiało się m.in. problemami z koncentracją. Fatalna rzecz za kierownicą. Zwłaszcza gdy się człowiek zamyśli, stojąc na połączeniu między dwoma pasami i czekając na możliwość włączenia się do ruchu... i zapomni, że ściśle tuż obok - tyle że skierowany w drugą stronę - stoi inny samochód. I wtedy taki zamyślony człowiek może nagle ze wstrząsem usłyszeć zgrzyt, gdy uszkadza komuś czujniki parkowania. 

Powiecie - żaden dramat, nie wypadek przecież, drobna stłuczka. Dobrzy ludzie (a konkretnie człowiek L., pamiętam!) poratowali mnie wtedy nawet namiarami na warsztat, który dokonał napraw ww. czujników za bardzo rozsądną cenę (nie było bowiem opcji, by skorzystać z ubezpieczenia, które mogłoby to pokryć). Szybko jednak okazało się, że ta drobna stłuczka, gdy prowadziłam samochód nienależący do mnie, a finanse moje były w stanie nieprzewidującym kilkusetzłotowych wydatków na naprawy cudzych samochodów, zaowocowała traumusią.

Od tego momentu bowiem, gdy tylko usiadłam za kierownicą, przyjemności z prowadzenia auta już nie było. W zamian sztywniały mi wszystkie mięśnie, pociły się dłonie, a serce szybko waliło - i nijak nie mogłam przetłumaczyć własnemu ciału, że to drobiazg był, nic wielkiego, nic się przecież nie stało; o co ci, do cholery, chodzi! Owszem, prowadziłam jeszcze jakiś miesiąc-dwa samochód regularnie, później zaś - po wyjeździe do Szwajcarii - przez parę kolejnych miesięcy bardzo okazjonalnie. Wreszcie opcja "auto" po raz wtóry na parę lat zniknęła z mojego życia. Nie brakowało mi jej. Zbiorkom w mieście, gdzie zamieszkałam - w przeciwieństwie do polskiego - był bez zarzutu. Samochód bywał mi potrzebny bardzo rzadko i jeśli już, wówczas po prostu wozili mnie inni (głównie taksówkarze).

Czas płynął, w życiu prywatnym pojawiła mi się ponownie opcja prowadzenia auta, wybierałam jednak głównie bycie pasażerką. Echo traumusi wciąż tkwiło w umyśle i miało się dobrze. A. nie naciskał, służąc mi na każde zawołanie jako kierowca,  sugerował jednak od czasu do czasu, że może spróbowałabym się przełamać. Zawsze jednak pojawiała się wymówka a, wymówka b, wymówka c... gdy tymczasem paraliżował mnie nieuzasadniony lęk. (Owszem, prowadziłam czasami, ale zawsze z A. siedzącym obok, jakby samą swoją obecnością mógł uchronić mnie od wypadku. Wot, myślenie magiczne).  

W końcu podjęłam decyzję. Nie zaopatrzyłam się w bilet miesięczny. W zamyśle w dniu zero podjechać miałam tuż obok, na wizytę lekarską, po czym udać się do pracy. Los jednak chciał inaczej. Okazało się otóż, że wizyta jest w... szpitalu nazywającym się tak samo, ale położonym w innej miejscowości. (Tak, było to napisane w stosownym papierku. Nie, nie zauważyłam tego). Gdy recepcjonistka w niewłaściwym szpitalu spytała, czy jestem samochodem, prawdomównie przytaknęłam - by za chwilę usłyszeć, że w tym właściwym zaczekają na mnie, ale mam wsiadać w auto i jechać tam, już, zaraz. Pół godziny dalej, autostradą, inne miasto. 

Wsiadłam. I pojechałam. Całkiem sama, po raz pierwszy od kilku lat. Spanikowana tak, że poleciało kilka łez. Nie, nie spowodowałam żadnego wypadku, stłuczki ani nawet niebezpiecznej sytuacji na drodze. Dotarłam cało i na czas, nie myląc drogi, zaparkowałam bez zarzutu, z przejęcia gubiąc jedynie kartę parkingową. (Znalazłam ją po półgodzinnych późniejszych poszukiwaniach pod samochodem - to nauczyło mnie myśleć o tym, co z nią robię i dokąd chowam).

Od tego czasu prowadzę regularnie. Codziennie do pracy, bardzo często do innych miast czy gdzieś w góry. Przejechałam w tym czasie setki kilometrów. Wyćwiczyłam odruchy. Wyćwiczyłam umiejętności parkowania (choć wciąż nie zawsze umiem zaparkować od jednego razu oraz mam problemy z parkowaniem równoległym). Nauczyłam się wymijania w tunelach, które początkowo napawało mnie panicznym strachem. Jakiekolwiek fizyczne objawy zdenerwowania, które miałam na skutek traumusi - rozpłynęły się w niebycie. Lęk zniknął. Ba, nie tylko zniknął - po paru miesiącach powróciła, dawno zapomniana, przyjemność z prowadzenia samochodu.

Dziś, jak kiedyś, dawno temu - znów lubię jeździć. Za kierownicą czuję się odprężona. No, w miarę - żywię bowiem nader ograniczone zaufanie do innych użytkowników drogi. (Co prawda Szwajcarzy jeżdżą dobrze, ryzykowne sytuacje zdarzają się rzadko - najczęstszym grzechem jest brak migacza przy zmianie pasa na autostradzie - jednak licho nie śpi). Lubię samotne trasy (byle nie za długie, bo zaczynam się nudzić - godzina to tak akurat) i śpiew razem z radiem. A., określając mój styl prowadzenia, używa niemieckiego słowa "Bleifuss" (dosł. ołowiana stopa) - w czasie jazdy autostradą należę bowiem głównie do wymijających, nie wymijanych oraz, co wyznaję ze wstydem, zdarza mi się przekraczać dozwoloną prędkość. (Acz staram się pilnować - kary w Szwajcarii są wysokie, z odebraniem prawa jazdy włącznie. W związku z czym zawsze dziwi mnie widok tych, którzy - gdy ja jadę 123 przy dozwolonym 120 - wymijają mnie ze świstem i znikają w oddali. Ale wiadomo, zaglądanie komuś do portfela jest niegrzeczne - jeśli ktoś lubi wydawać swoje pieniądze na mandaty, jestem ostatnią osobą, która chciałaby tego zabronić. Tak poza tym, to trochę ich rozumiem. Też uwielbiam ten moment, gdy wciskam pedał gazu do dechy i słyszę ryk silnika...)
Zwykle jestem też tu pierwszą osobą ruszającą na zielonym świetle (w Polsce umiejętność ta wpajana jest bowiem uczącemu się bardzo szybko, przy wydatnej pomocy klaksonów współużytkowników drogi). 

Dużo mówi się o wartości przełamywania lęku. Nie twierdzę, że jest to zawsze możliwe. Nie wiem, jak byłoby to u mnie, gdybym brała udział na przykład w wypadku, zamiast drobnej stłuczce. Każdy zresztą ma inną wrażliwość. Niemniej, na podstawie własnych doświadczeń, twierdzę, że warto jest spróbować. I że jest pewna prawda - zarówno bardziej dosłowna, jak i ta metaforyczna - w powiedzeniu: "rób to, czego się boisz".

Komentarze

  1. Pamiętam swój pierwszy szok, gdy tu jechałam samochodem. Wszyscy tak równiutko, pod linijkę, zgodnie z przepisami, rany, jaka nuda...! Z czasem przywykłam, nabrałam trochę tutejszej mentalności i podejścia do przepisów (a nie, jak w Warszawie, +20 i miganie światłami ;p).
    Pamiętam też swój pierwszy powrót do Polski, na wakacje. Rany boskie, jak oni tam jeżdżą! Dżungla normalnie! Dlaczego tak blisko siebie? I nie przestrzegają prędkości? Wyprzedzają na trzeciego? Strach jeździć!

    Ot, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia ;).

    pzdrv
    novembre

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda :-) Acz w Polsce nie jest tak źle, to wciąż kraj, w którym da się normalnie jeździć. Nigdy nie usiadłabym za kierownicą np. w Sajgonie czy Rio de Janeiro (w tym pierwszym bałam się nawet przechodzić przez ulicę, musiałam zawsze trzymać A. za rękę...; w drugim miałam regularnie mini-ataczki serca, gdy wiózł nas taksówkarz i mijaliśmy inne auta o grubość włosa).

    OdpowiedzUsuń
  3. Polska to jeszcze pikuś w porównaniu z Luccą (Toskania, Włochy). tam jest rzeźnia, u nas - względnie kulturalnie.!

    (też lubię jeździć, całe lata sprawiało mi to przyjemność, aż do ostatniej stłuczki, pierwszej takiej z mojej winy. coś mi się wtedy zblokowało (ale powoli zaczyna odblokowywać, znów))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U. Widzę zatem, że nie tylko ja tak mam. Współczuję :-S I mam nadzieję, że szybko sobie z tym poradzisz.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty