Koronawirus - końca nie widać...

Ta notka miała być o czymś innym. Źle dzisiaj* spałam, śniły mi się jakieś irytujące bzdury, obudziłam się w złym humorze, który - gdy tylko zapoznałam się z wiadomościami - błyskawicznie zmienił się w smutek. A potem w dojmujący żal z powodów, hm, w porównaniu z problemami większości ludzi błahych - bo nie mogę zobaczyć się z przyjaciółmi i większością rodziny, bo nie mogę podróżować, bo nie mogę pójść do restauracji, teatru, kina... Miałam o tym pisać, ale zamiast tego - pojechaliśmy w góry. Żal i smutek zniknęły gdzieś na szlaku - może roztopione w bólu mięśni, może rozpłynęły się w dźwiękach alpejskiego rogu, a może po prostu wypaliło je słońce? Gdy wracałam, towarzyszyły mi już całkiem inne myśli - więc i ta notka nie będzie już taka, jaka byłaby, gdybym napisała ją rano**.

Truizmem będzie stwierdzenie, że każda i każdy z nas żyje w tej chwili pod olbrzymią presją. Nawet jeżeli należymy do szczęśliwego grona osób, które wciąż mają pracę, są zdrowe i zdrowi są wszyscy ich bliscy. Poczucie niepewności i ograniczeń dotyka każdego. Nie znam panaceum, które byłoby w stanie na to pomóc. Mogę co najwyżej napisać o swoich doświadczeniach - być może ktoś, kto to przeczyta, znajdzie w tym jakąś ulgę, pocieszenie albo wskazówkę.     

W internecie co i rusz powtarza się w różnorakiej formie jedno stwierdzenie - że zwykła, codzienna czynność, jaką są zakupy, zmieniła się w coś obciążającego. Mogę napisać, że świetnie to rozumiem. Mimo że na zakupy udaję się obecnie najrzadziej jak się da i w profesjonalnej masce, chroniącej mnie, a nie tylko innych wokół mnie (FFP3, nabyta przed pandemią w zupełnie innym celu, do którego nie została wykorzystana, bo nie było takiej potrzeby... ale za to teraz jest jak znalazł). Niemniej każde takie wyjście do sklepu to męcząca świadomość ryzyka - coś, co jeszcze niedawno było zwyczajne, czasem przyjemne, czasem irytujące... zmieniło się w sytuację stresową. Przemykam w pośpiechu między półkami, napełniam wózek i cały czas myślę tylko o tym, żeby jak najszybciej stąd wyjść, już wyjść.

Jeśli chodzi o pracę, nie zmieniło się aż tak wiele - zwłaszcza że w moim zawodzie praca zdalna to często coś oczywistego i normalnego. Pod tym względem akurat nie mogę narzekać... odpadają dojazdy, w domu mogę o wiele łatwiej się skupić, mam też zawsze pod ręką wszystko, czego potrzebuję. Rano ćwiczę, potem wskakuję pod prysznic, ubieram się - a śniadanie jem już pracując. Jedyny minus to brak odpowiednio ergonomicznego krzesła i biurka - a że nie jesteśmy jedynymi osobami w Szwajcarii, które to sobie uświadomiły, okazało się, że na złożone zamówienia trzeba obecnie czekać półtora miesiąca. (Ale za to przynajmniej monitory mamy lepsze niż w biurach!)

W uspokajający sposób działa na mnie podtrzymywanie pewnej rutyny - takiej, jak kiedyś, przed pandemią. Trochę bowiem wszystko u mnie siadło - najpierw przez prawie dwa tygodnie borykałam się z jakimś fatalnym wirusem (na szczęście nie koronawirusem, co potwierdził właściwy test). Jako że wirusowi towarzyszyło przede wszystkim osłabienie i zmęczenie, w efekcie zaczęłam chodzić za późno spać i zbyt późno wstawać, zaniedbałam codzienną pielęgnację, nie ćwiczyłam, zamiast tego głównie czytałam i przesiadywałam na necie....

Potrzebowałam czasu. Czasu, by wyzdrowieć - ale i by się zebrać, zmęczyć i zniechęcić własną inercją. Żeby w jakiś sposób przepracować to, co wokół. To, co zapadło gdzieś w głąb mnie. Nie, nie wygląda na to, żebym miała znaleźć się w gronie osób, które epidemię zakończą z wachlarzem nowych umiejętności. Nie czuję się z tego powodu winna. Każdy reaguje inaczej. Ja potrzebowałam czasu.

Najpierw powróciłam do ćwiczeń. Nie mogąc chodzić na siłownię - ćwiczę w domu. Wyszukałam na Instagramie i YT interesujące treningi i w każdym dniu roboczym robię jakiś inny. Dwa razy w tygodniu HIIT (jestem początkująca, ale bardzo mnie wciągnęło!), różne rodzaje jogi, treningi doskonalące jakiś rodzaj ćwiczenia, np. plank... Ćwiczenie rano daje mi zastrzyk endorfin i energię na resztę dnia - i poczucie, że gdy skończę pracować, mogę po prostu odpocząć. Często wychodzę jeszcze dodatkowo na spacer w porze lunchu - w Szwajcarii wciąż jest to możliwe, a na szczęście ludzie podchodzą poważnie do sprawy i większość stara się utrzymywać kilkumetrowy dystans od innych osób.

Jem i jadłam przez cały czas tak jak zwykle, gdy nie jestem na wakacjach/w restauracji/na imprezie/w święta itp. - czyli głównie ryby, czasem białe mięso i owoce morza; dużo warzyw, owoców, orzechów; kasze, ryż, zdrowe oleje. Nie przejadam się i unikam słodyczy (o tym, że nie jem już w ogóle czerwonego mięsa, też chyba gdzieś wspominałam). Wiadomo, nie zawsze jest to łatwe - ale wbrew zachciankom, zdaję sobie sprawę z tego, że cukier pogorszyłby mi tylko nastrój. Z tego samego względu nie piję w ogóle alkoholu - to też depresant. Piję za to dużo wody, przynajmniej półtora litra dziennie - lubię dodawać do niej sok żurawinowy bez cukru. Jeśli ktoś, kto mnie czyta, zastanawia się, jakim cudem przez większość czasu jestem w stanie zachować optymizm i dobry nastrój - nie przesadzę, jeśli powiem, że głównie dzięki temu co jem... i czego nie jem.

Ćwiczyłam i pracowałam sumiennie, ale przez kilka kolejnych dni wciąż jeszcze miałam kłopot z powrotem do pozostałych elementów rutyny. W efekcie - przesuszona skóra. Elektryzujące się, niepotraktowane żadnym olejkiem czy odżywką włosy. Odpryśnięty lakier na paznokciach. Zapominanie o przepisanych suplementach... Nic takiego, ale u mnie to akurat zawsze widoma oznaka, że coś jest nie w porządku. Gdy w przeszłości miewałam jakiekolwiek stany pokrewne depresyjnym - na przykład podczas boreoutu - zawsze towarzyszył im nie smutek, ale głównie brak siły na cokolwiek, nawet proste czynności.  

W poniedziałek rano najwyraźniej siły wróciły w wystarczającym stopniu, bo zdecydowałam, że dość już tego. Depilacja. Wyregulowanie brwi. Zmyty stary lakier, paznokcie obcięte bardzo krótko (bo wirus). Świeży lśniący kolor. (Nie mogę pójść do kosmetyczki, bo wirus - ale większość życia robiłam sobie mani- i pedicure samodzielnie, tego się nie zapomina. A włosy i tak zapuszczam). Serum, krem pod oczy, krem do twarzy, odżywka do włosów. Antyoksydant i krem z filtrem. Piękna bielizna. Perfumy.
(Tak, wychowałam się w konkretnej kulturze i konkretnych czasach, pewne kwestie są i pozostaną we mnie wdrukowane. Nawet jeśli kiedykolwiek szczytem mody będzie na przykład nieusuwanie żadnych włosów z ciała, mnie jest znacznie przyjemniej, kiedy smarując się balsamem do ciała, dotykam zupełnie gładkiej skóry. Tak samo czuję się lepiej, gdy jestem czysta; gdy ładnie pachnę; gdy skóra jest elastyczna, a nie ściągnięta od przesuszenia. I tak dalej).

Taras czekał na urządzenie od chwili naszej przeprowadzki, czyli już dosyć długo... Można z niego korzystać, bo podstawę - czyli wygodną sofę - mamy, natomiast nie bardzo było na przykład jak na nim jeść... Teraz zamówiłam stół, krzesła, poduszki, duży parasol (i pokrowce na to wszystko). Ziemia, doniczki i nasiona też czekały na swoją chwilę. Nie jestem pewna, czy to właściwy moment na sianie, ale zobaczymy. Mam nadzieję, że będzie kolorowo. Nie polecimy za trzy tygodnie do Walencji - ale za to zjemy obiad na ładnie urządzonym tarasie. (W następnej kolejności - balkony. Krzesła i stolik oraz koci domek co prawda są, ale nie ma jeszcze kwiatów. Marzy mi się też huśtawka-kokon - do czytania).

Wypieram - przez większość czasu bardzo skutecznie - myśli o tym, co na skutek pandemii zdarzyć się może... a pewna mądra kobieta przypomniała mi, że nie ma żadnego sensu dołować się tym, co zdarzyło się już i na co nie mam wpływu. Jeśli dotyczy to moich bliskich/znajomych/przyjaciół i jestem w stanie pomóc, to przecież pomogę. Inni ludzie, których nie znam, też mają - zazwyczaj - swoich bliskich/znajomych/przyjaciół, którzy pomogą im. Jest wiele osób we wszystkich krajach, które pracują jako wolontariusze. Wielu ludzi, którzy okazują ogromną solidarność i pomagają - zarówno w rzeczywistości, jak i online. Pogrążanie się w czarnych myślach nie pomoże nikomu - a temu, kto się w nich pogrąża, wyłącznie zaszkodzi. Cokolwiek nadejdzie, jeśli tylko tego dożyjemy, będziemy przecież musieli się z tym zmierzyć tak czy siak. Czasu na ewentualny płacz, rozpacz i zmartwienie niestety nigdy nie zabraknie.

Dziś? Dziś jesteśmy zdrowi, mamy pracę, mamy co jeść. A co będzie jutro? Dożyjemy - zobaczymy. 

PS A czy pandemia ma też, jakkolwiek heretycko to zabrzmi, jakiś dobry aspekt?  Owszem - najlepszy z możliwych. Ponieważ oboje pracujemy z domu, więc mamy dla siebie zdecydowanie więcej czasu.    







*w niedzielę

**co, jak zawsze, nasuwa mi myśli - a co jeszcze mogło stać się inaczej? na przykład - jakie drobne, z pozoru nieistotne decyzje zaważyły na moim życiu, zmieniając je o sto osiemdziesiąt stopni, mimo że nigdy się tego nie dowiem?  A jakie zaważyły na losach świata? Och, gdyby tylko była opcja, żeby podejrzeć wszechświaty równoległe - mogłabym tak spędzić wieczność: eksplorując, porównując...    

Komentarze

Popularne posty