Dlaczego nie tylko Sandomierz, ale także Seszele?

Do "Wyborczej", podobnie jak i innych polskich gazet online zaglądam rzadko, ale czasem jednak się zdarza. Zwykle wtedy, gdy ktoś na Twitterze podrzuca jakiś link. Tym razem przeczytałam ten wywiad - z profesorem Marcinem Królem. (Gdy go czytałam, nie był za paywallem, a Wyborcza pisała, że to w ramach otwarcia wszystkich tekstów powiązanych z koronawirusem. Teraz już jest za paywallem, nie mam pojęcia czemu. Nieważne. Na szczęście "W Polityce" udostępniło najsmakowitsze cytaty tutaj).  

Pomijam już hurrapesymistyczny* wydźwięk całego wywiadu z profesorem Królem; zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś upiera się, by widzieć szklankę do połowy pustą, nikt i nic na świecie mu nie pomoże i można co najwyżej współczuć. 

Ale padło tam zdanie, od którego całkowicie opadły mi ręce:

Moja przyjaciółka jedzie obejrzeć zorzę polarną, kto inny jedzie na Seszele. Za przeproszeniem: po cholerę? Jak można pojechać do np. Sandomierza, który jest przepiękny. 

Stwierdzenie to jest tak absurdalne, że po prostu nawet nie wiem, od której strony to ugryźć. 

Nie, nigdy nie byłam w Sandomierzu. Wierzę, że może być piękny; nie mam zamiaru się z tym kłócić. Sandomierz ma natomiast jedną cechę, o której coś powiedzieć mogę z całą pewnością, bez pojawienia się tam nawet na chwilę: jest miastem polskim. Oznacza to, że jadąc tam, napotka się szeroko pojętą polskość: zarówno pod względem natury, architektury, jak i jedzenia czy mentalności. Polskość, której nie mam do zarzucenia nic (przynajmniej w tym kontekście) poza tym, że jest dla mnie czymś absolutnie oczywistym, znanym od podszewki, całkowicie i w stu procentach zrozumiałym. Jest częścią mnie.

Podróże (które są bardzo ważną częścią mojego życia; w które często się udaję i wierzę głęboko, że niedługo znów będę mogła się udać) wiążą się przede wszystkim z tym, że jadę w obce. W miejsca, które są dla mnie bardziej lub mniej egzotyczne. Nieznane. Jadę tam, bo popycha mnie do tego otwartość i ciekawość życia. Jadę, bo nie wystarcza mi to, co swojskie i znane. Doceniam tego urok, ale jest zaledwie jednym z miliona potencjalnych, w imię czego miałabym chcieć zubożyć swoje życie tak, by nigdy nie poznać niczego innego?

Jadę, by móc zachwycać się roślinami, jakie nie rosną w Polsce albo i nawet w Europie. Drzewami, krzewami, kwiatami. Mającymi wszystkie możliwe kształty i barwy; żyjącymi na żyznych zboczach wulkanu, na suchej i gorącej skalistej pustyni, w pachnącej wilgocią dżungli czy na gorących mokradłach. Jadę, by obserwować zwierzęta - nie w klatkach, ale w ich naturalnym środowisku. Bezkrwawe safari. Kolorowe ptaki, krzyczące dźwiękami, jakich nigdy nie usłyszy się w polskim lesie. Krokodyl, przyczajony w rzece, w leniwej pozie. Ogromne pająki z barwnymi grzbietami, tkwiące nieruchomo pośrodku swoich misternie utkanych pajęczyn. Puszyste koale, gdzieś wysoko na eukaliptusie. Chude, czujne kojoty... 

Jadę, żeby zjeść coś, co dla kogoś jest codziennością, a dla mnie smakami, jakich nigdy dotąd nie kosztowałam. Ba, w podróży odkrywa się, że smaki, które rzekomo stają się dzięki globalizacji dostępne, tak naprawdę wcale dostępne nie są... Kiedyś sądziłam, że nie lubię mango - dopóki nie spróbowałam świeżego, kupionego na targowisku w Wietnamie. Uważałam, że nie lubię kawy, dopóki nie spróbowałam tej parzonej na Bali czy w Australii. Przekonana byłam, że ananas albo orzech kokosowy to nie moja bajka...  

Jadę, żeby zobaczyć morze z wodą tak błękitną, że aż nierealną. Żeby wspiąć się na szczyty gór zupełnie odmiennych od tych, do jakich przywykłam. Schłodzić w ogromnych wodospadach. Wygrzebać na pustyni dołek w pozornie wyschniętym słonym jeziorze i patrzeć, jak napełnia się wodą. Zagubić się w dżungli. Zanurkować pod powierzchnię oceanu i obserwować majestatyczne ruchy wielkich żółwi, milion ryb wszelkich barw, wzorów i kształtów, zmieniającą kolory ośmiornicę... 

Jadę - żeby na miarę moich (bardzo skromnych, niestety) możliwości naprawić to, co zniszczył kiedyś kolonializm. Żeby wesprzeć pracę okolicznych mieszkańców. Żeby dołożyć cegiełkę do wszelkich programów, mających na celu uratowanie zagrożonych (najczęściej bynajmniej nie przez turystykę!) gatunków roślin czy zwierząt. Przy okazji: w przeciwieństwie do niektórych osób, nie uważam, że mieszkańcy biednych krajów, zawyżający "miejscowe" ceny dla turystów z Europy czy Ameryki Północnej, są złodziejami. Uważam za to za obrzydliwe, że ktoś coś takiego imputuje i walczy o każdy grosz (dla zasady? z chciwości? ze skąpstwa?), mając jednocześnie świadomość, że to, co dla niego jest warte niewiele albo i zgoła nic, dla kogoś innego to kwestia przeżycia.

Jadę, żeby się edukować. Żeby mieć pojęcie o. Żeby samej zobaczyć, dotknąć, sprawdzić. Żeby miejsca, które dawno temu były tylko garścią liter w podręczniku do geografii, stały się realne. Żebym, czytając suche i zdawkowe wiadomości, przypominała sobie żywych, prawdziwych ludzi. Innych ode mnie, czasami bardzo - jeśli chodzi o fenotyp, kulturę czy zwyczaje - ale za to identycznych, jeśli chodzi o bycie człowiekiem. Bo to jest właśnie największy plus otwartych granic i swobodnego przemieszczania się - że nie ma już jakichś anonimowych "onych", są tylko ludzie. Dokładnie tacy jak my. 







*czy nie znajdujecie fascynującym faktu, że mamy w naszym pięknym języku słowo określające przesadzony optymizm, a nie mamy takiego, które opisywałoby przesadzony pesymizm? (Wiem, wiem, żyjący nad Niagarą nie słyszą szumu wodospadu).  






Komentarze

  1. Seszele brzmią oczywiście bardzo ciekawie, a facet przydzbanił, bo to nie jego sprawa, kto gdzie jeździ na wakacje, ale nie zgodzę się, że podróż do Sandomierza to polskość, którą dobrze znasz. Po pierwsze, to południowy wschód, więc ludzie są bardzo inni od Polaków na północy czy Śląsku. Po drugie, jest parę skarbów natury. No i wreszcie architektura, również inna od tego, co znamy z naszej "Polski A." Uważam, że poznanie swojego kraju to gra warta świeczki. Dawno, dawno temu, kiedy byłam nastolatką/studentką, nie było mnie stać na podróże zagraniczne, więc jeździłam sporo po Polsce (wtedy właśnie zakochałam się w Toruniu, co zaowocowało studiami na UMK) i powiem Ci szczerze, że naprawdę było co odkrywać. Zresztą - mieszkasz w Szwajcarii tyle lat, że to już Twój dom, ale nadal podróżujesz po kraju, więc idea przemieszczania się dla przemieszczania się jest Ci zapewne dobrze znana ;) Pozdrawiam i życzę udanych kolejnych wakacji (kiedy się wreszcie odbędą), gdziekolwiek by nie były.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nawet nie chodzi o to, że to nie jego sprawa. Chodzi o absurd stwierdzenia, że wyjazd do Sandomierza może *zastąpić* wyjazd na Seszele. Otóż nie, niezależnie jak Sandomierz nie byłby piękny i na tle Polski egzotyczny, wciąż jest w Polsce, otoczony polską przyrodą, polskimi roślinami i zwierzętami, powietrze pachnie jak w Polsce, pogoda jest jak w Polsce, świat podwodny jak w Polsce, mówi się tam po polsku i nie ma mowy o jakichś większych różnicach kulturowych. Nie jest to w stanie nijak *zastąpić* doświadczenia, jakim jest pobyt w kraju w porównaniu do Polski egzotycznym.

      Natomiast zwiedzanie kraju, w którym się mieszka, jak najbardziej zachwalam i zgadzam się, że warto. Mieszkając w Polsce, zwiedzałam Polskę (w Sandomierzu nie byłam, ale Twoją miłość do Torunia rozumiem, moje trzecie ulubione miasto w Polsce), mieszkając w Szwajcarii zwiedzam (gdy jestem na miejscu) Szwajcarię. W każdym kraju jest, moim zdaniem, wiele pięknych, godnych odwiedzenia miejsc. Ja w ogóle z natury jestem ruchliwa, lubię się przemieszczać, zwiedzać, oglądać, wąchać, smakować ;-) Im więcej, tym lepiej!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty