Miasto Grzechu, czyli o tym, jak było w Las Vegas (USA cz. V).

Jakoś tak to jest, że przeżytych podróży przybywa, a notek o nich na blogu - nie bardzo. Ale cóż, czas nie jest z gumy, a praca, chodzenie po górach i udawanie się w nowe podróże (oraz cała reszta codzienności) pochłaniają go w tempie błyskawicy. Ale właśnie usiadłam do komputera... pora zatem wrócić do wspomnień sprzed trzech lat - a konkretnie: do podróży po USA. Tutaj możecie poczytać o Nowym Jorku, tu o Tamie Hoovera, Wielki Kanion i Sedonę opisałam tutaj, a tu - przyjazd do Vegas. 

Jak wiecie z ostatniej z tych notek, pierwsze wrażenie, jakie zrobiło na mnie Vegas, było - ujmując rzecz po szwajcarsku - niezbyt pozytywne. Możliwe, że byłoby inaczej, gdybym trafiła tam będąc spragnioną imprez nastolatką - albo na jakimś wyjeździe studenckim. Ale dotarłam tam relatywnie niedawno, już jako człowiek, który za najlepszą imprezę uważa zaczytanie się w dobrej książce i pójście spać o dwudziestej drugiej. (No dobrze, nie jest to prawdą w 100%, ale nie od dziś wiadomo, że przesada w tekstach, erm, literackich zdecydowanie brzmi lepiej!) W każdym razie... proszę bardzo, poniżej wrażenia z Miasta Grzechu. 
 
Pierwsze, co chyba każdy kojarzy z Vegas - kasyna. Kasyna znajdują się w każdym właściwie hotelu, a gdyby poszukać, znalazłoby się je pewnie też w wielu innych budynkach (zgaduję: wszystkich innych?) Olbrzymie sale bez okien, rozświetlone wyłącznie lampkami migającymi na automatach i przyćmionymi lampami ponad stołem. Wszelkie możliwe rodzaje gier hazardowych, uśmiechnięte hostessy serwujące bezpłatne drinki (wiadomo, wzrost stężenia alkoholu we krwi ma wpływ na tzw. zdrowy rozsądek...) Plakaty ze zdjęciami, informujące o szczęściarzach, którzy zgarnęli wielkie pieniądze - dziwnym trafem nijak nieprzystające do grupki apatycznych i ponurych zombie, siedzących przed automatami i pociągających za dźwignię, po to tylko, żeby po chwili wrzucić więcej pieniędzy... i jeszcze... i jeszcze więcej... Tłok i ekscytacja przy stołach krupierskich; hałas, mrok, odrealnienie. Świat na zewnątrz ni istnieje - nie wiadomo, jaka jest pogoda, jaka jest pora dnia. Jest tylko kasyno. I obietnica pieniędzy - wielkich, większych, gigantycznych!... jeszcze tylko raz trzeba rzucić. Jeszcze tylko raz pociągnąć za dźwignię.
 
 
Zagraliśmy i my, oczywiście! Z konkretnym budżetem. Na bezbożny cel wsparcia właściciela/ki kasyna przeznaczyliśmy dokładnie sto dolarów amerykańskich. Dodatkowa zabawa polegała na tym, że żadne z nas nie miało pojęcia o regułach jakiejkolwiek z gier, ale beztrosko postanowiliśmy nie zaprzątać sobie tym głowy, wychodząc z założenia, że wiedza i tak nie zwiększy naszej szansy na wygraną (chyba że któreś z nas byłoby bardzo specyficznie uzdolnione matematycznie... niniejszym pozdrawiam serdecznie dra K.!) Graliśmy zatem w ruletkę i na automatach - przez dwa wieczory. Po pierwszym wieczorze gry, o ile dobrze pamiętam, ze stu dolarów zrobiło się sto trzydzieści. Po drugim wieczorze, czego spodziewaliśmy się od początku, ze stu trzydziestu zrobiło się zero. Właściciel kasyna stał się jeszcze odrobinę bogatszy w środki finansowe, a my - w nowe wrażenia.
 
 

 
 
Jak już wspominałam, chodzenie spać o dwudziestej drugiej jest naszym zwyczajem, więc Vegas zwiedzaliśmy głównie za dnia, co gorsza - po bardzo niewielkiej ilości alkoholu. Słońce i światło dzienne oraz trzeźwość mają to do siebie, że obnażają bezlitośnie brzydotę i kicz... jeśli zatem chcecie móc zachwycić się Vegas, zalecam udawanie się na spacer w nocy. Choć bowiem spędziłam tam czas nader przyjemnie, nie mogę - po prostu nie mogę - nazwać go ładnym miastem. Jeśli ktoś pragnie dowodu na brzydotę, to  proszę, na przykład tu:
 



Kiczu i podróbek natomiast - z czego też chyba każdy zdaje sobie sprawę - było prawdziwe zatrzęsienie! Fałszywe złocenia, pseudo marmury, podrabiane rzeźby, udawana Wenecja (można było nawet popłynąć gondolą z udawanym gondolierem!), namiastka Paryża w postaci podróbki Wieży Eiffela...  i wiele, wiele innych. 
 
 
 
W galerii handlowej można było ułożyć się na rzymskim łożu lub pozować  we wnętrzu gigantycznego buta; na ulicy czyhał olbrzymi flaming czy wrak statku. 
 
 
 
 
Wszędzie, absolutnie wszędzie gigantyczne, duże, mniejsze i całkiem  malutkie reklamy - napojów z zawartością alkoholu (kup 2 drinki, trzeci gratis!), marihuany oraz prostytutek - wszystko to (nie wyłączając prostytutek) także w opcji z  dostawą (gratis!) Najwyższy hamburger świata; automat z cupcake'ami. 
 
 
 
 
Mnóstwo sklepów, tak aby od razu można wydać wygrane pieniądze lub pocieszyć się po przegranej (jeśli ktoś tak samo jak ja kolekcjonuje japonki oraz bikini, to informuję, że Vegas jest bardzo dobrym miejscem do powiększania tego typu kolekcji). Oczywiście także bary, jadłodajnie i restauracje: polecam bardzo tę na fałszywej wieży Eiffela - świetne jedzenie, doskonale dobrane wina, a jeśli ma się stolik, przy oknie, jak my - można dodatkowo nacieszyć serce radosnym kiczem tańczących do rytmu muzyki i zmieniających kolory fontann. (Gordona Ramsaya z kolei nie polecam, w Szwajcarii mamy zdecydowanie lepsze steki). Na ulicach tłumy - najczęściej odziane wysoce niedbale; w dużej części już od rana pijane czy naćpane; w bardzo dużej części radosne. 
 
 

 
Atrakcji jest oczywiście dużo więcej: my zdecydowaliśmy się na zip-line (przejażdżka na linie w pozycji Supermana, na wysokości kilku pięter); zombie walk, (podczas którego zombie starają się Cię przerazić i schwytać); cyrk Cirque du Soleil (oglądaliśmy Mystère, bardzo mi się podobało). Jedliśmy też lunch w obrotowej restauracji na Stratosphere Tower, na dachu której znajduje się mini lunapark... na lunapark się jednak nie zdecydowaliśmy... kto chce wiedzieć dlaczego, niech obejrzy sobie np. ten filmik. Nie jest to, oględnie rzecz ujmując, atrakcja dla osoby z lękiem wysokości  - jak na przykład ja.



W Vegas spędziliśmy niecałe trzy dni - ale moim zdaniem dwa w zupełności wystarczą. Dnia trzeciego, po niezbyt owocnej próbie kupienia jakichkolwiek sensownych pamiątek w (podobno) Największym Sklepie Pamiątkarskim Na Świecie,  ruszyliśmy w dalszą drogę...
 
Ale o tym - w następnym odcinku.

 
 
A Ty, szanowna Czytelniczko/szanowny Czytelniku, byłaś/eś w Vegas? Jeśli tak, to proszę o wrażenia!

Komentarze

  1. Ponieważ mnie przerasta nawet sztuczna biżuteria, to zalew takiej ilości kiczu wywołuje drgawki. Ale Cirque du Soleil to bym jednak zobaczyła 💙 zazdro!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Vegas to nie jest miejsce, do którego pragnę wrócić. Ale inne przedstawienia CdS mam jeszcze zdecydowanie zamiar obejrzeć!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty