Przybycie do Las Vegas - czyli jestem jako ten kruk u Poego (USA cz. IV)

Sedonę opuściliśmy o zmroku. Zmęczona całodzienną wędrówką po szlakach, ukołysana jednostajnym mruczeniem samochodowego silnika, podrzemywałam, nie mogąc się doczekać dotarcia do celu. (A musicie wiedzieć, że deprywacja snu czyni mnie równie marudną i wściekłą jak wściekłe jest senne, a spać niemogące, niemowlę - i równie mało mam nad sobą kontroli. Ale nie uprzedzajmy faktów...)

W pewnej chwili musiałam zasnąć na dobre - A. obudził mnie, mówiąc, że już dojeżdżamy. Wyrwana ze snu, w otępieniu i szoku wpatrywałam się, gęsto mrugając, w widok zza samochodowych szyb. Ciemność rozświetlało mnóstwo neonów, billboardów i wszelkiej maści reklam, świecących, ruszających się i wydających przeróżne dźwięki; oprócz tego z co najmniej kilkunastu źródeł rozbrzmiewały jednocześnie całkowicie odmienne rodzaje muzyki; na ulicach był korek, pełen rozświetlonych, brzęczących aut, nierzadko wiozących na dachu kolejne błyskające neonami i hałasujące billboardy reklamowe; część kierowców używała klaksonów. Rozmowy, okrzyki, wrzaski i dzikie śmiechy przechodniów, imprezujących nie tylko w restauracjach, knajpach i kasynach, ale i wprost na chodnikach miasta, dopełniały obrazu. I w tym wszystkim ja - z cichych i spokojnych gór przetransferowana prosto do tego przytłaczającego wizualnie i dźwiękowo koszmaru. 

Czy można mi się dziwić, że później, gdy obsługa hotelowa zabrała już nasz samochód i walizki, gdy okazało się, że automatyczny check-in nie działa i musimy stać w koszmarnie długiej kolejce, że gdy w końcu odstaliśmy swoje i okazało się, że do zameldowania potrzebne są koniecznie paszporty, żadne inne dokumenty; paszporty, które były w małej walizce i w związku z tym znajdowały się chwilowo w przestrzeni nieokreślonej, dokąd zabrała je obsługa hotelowa, a ja przewracałam się ze zmęczenia i koszmarnie bolała mnie głowa... czy można mi się dziwić, że gdy uprzejme i przyjazne pertraktacje nie przyniosły efektu, puściły mi nerwy? Scena, jaką urządziłam, była zaiste godna Vegas (tak, zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu; nie, nie jestem z tego bynajmniej dumna), ale pracownicy hotelu pozostali niewzruszeni jak głazy. Musieliśmy czekać, aż odnajdą się nasze walizki, aż zostaną przyniesione, aż podamy paszporty, aż z paszportów zostaną spisane dane, aż zostanie wydrukowany formularz, aż go podpiszemy... i dopiero wtedy mogliśmy udać się do pokoju. Pokój zaś, jak się okazało, lata świetności miał dawno za sobą, a piękny i elegancki wygląd na zdjęciach zawdzięczał wyłącznie obróbce w Photoshopie. Nie było w nim też wielu podstawowych rzeczy, jak na przykład butelki z wodą do picia czy szlafroki; a ściany były papierowo cienkie, o czym mogliśmy przekonać się za moment, słysząc bardzo wyraźnie intymną rozmowę sąsiadek z drugiego pokoju. (Gdybyście wybierali się kiedyś do Vegas - NIE zatrzymujcie się w hotelu Paris). 
 

Chcąc przenieść się gdzie indziej, zażądaliśmy zwrotu pieniędzy, w tej kwestii jednak personel również był kamiennie niewzruszony, łącznie z wezwaną na nasze życzenie menadżerką. Jako że kwota nie była mała, a noce tylko dwie - ostatecznie zostaliśmy, a hotel awansował na pierwsze miejsce w kategorii „najgorszy hotel, w jakim kiedykolwiek byliśmy”. (Nawiasem mówiąc, najlepszy był w... Wietnamie - i obsługa wielu hoteli z pozostałych części świata wiele mogłaby się od Wietnamczyków nauczyć; pozostaję pod wrażeniem do dziś, a tamta podróż to było jednak ładnych parę lat temu). 
Poszłam spać, wspomagając się zabieranymi przezornie w każdą podróż zatyczkami do uszu. A kiedy się obudziłam i wyjrzałam przez okno - był słoneczny poranek... a ulice - przynajmniej z wysokości naszego piętra - wydawały się ciche i wyludnione. Ale... to już temat na kolejną notkę. 

kolejny wieczór w Vegas - znacznie wcześniejsza pora, więc i znacznie puściejsze ulice


Komentarze

Popularne posty