Podsumowanie roku 2023

Zdaje się, że jedyny czas gwarantowany, gdy rzeczywiście regularnie zasiadam do bloga, to podsumowanie kolejnego mijającego roku (poprzednie tutaj). No cóż, dobre i to. 

Jaki był 2023? 

Wielopłaszczyznowy. 

Wspaniały, jeśli chodzi o relacje z ukochanymi i bliskimi ludźmi oraz podróże, wypady w góry i wszelkie inne rozrywki. 

Naznaczony paskudną stratą, bo zmarła dziewczyna z mojej rodziny, którą ogromnie lubiłam. Młoda była jeszcze, raptem trzydzieści dziewięć lat. Nagła śmierć, więc nie byliśmy przygotowani.  

Ze zmianami na nowe i lepsze - A. przeniósł się do nowej pracy (w nowej firmie), ja - do nowej pracy (w tej samej firmie). 

Męczący - mam wrażenie, że w tym roku musieliśmy złożyć więcej reklamacji i odwołań niż przez całą poprzednią dekadę. Niesłusznie naliczone koszty roamingu, uszkodzony w transporcie nowy mebel, farbujące od wilgoci jedwabne powłoczki na poduszki, zepsuta zmywarka, kłamstwo ze strony providera podczas podpisywania umowy o internet... oj, trochę tego było, to tych kilka, które przychodzą mi w tej chwili na myśl. Nic poważnego, ale irytujące. Ale jest i coś dobrego w tym zalewie drobnych kłopotów - otóż procent spraw rozwiązanych zgodnie z naszą wolą wynosi... 100. Tak, sto. Co jest dowodem, że absolutnie opłaca się walczyć o swoje, nawet jeśli jest to nudne czy żmudne. Zwłaszcza że na koniec, prócz zwrotu pieniędzy/wymiany produktu na nowy/umowy na specjalnych warunkach czasami dostaje się jeszcze przeprosiny od managera, okraszone bombonierką (-;


A trochę szczegółów?

Jeśli chodzi o podróże, wyszło wyjątkowo obficie. 

Najpierw narty - dziesięć dni w Obergurgl w Austrii. Wyjątkowo urokliwe miejsce, z pogodą też mieliśmy szczęście -  słońce przez cały pobyt. Doskonałe trasy zjazdowe i duży ich wybór, między 3k a 2k m.n.p.m., więc śnieg gwarantowany. Bardzo sympatyczni Austriacy (ci napotkani w Wiedniu nie byli tacy mili). Dni rozkosznie jednostajne - w świetle dziennym szaleństwo na stoku, po zmierzchu SPA i wreszcie pyszna kolacja (codziennie gdzieś indziej). Tę walentynkową (i zarazem rocznicę zaręczyn) spędziliśmy w restauracji Ad Vinum w sąsiednim Soelden i jeśli  będziecie w okolicy, gorąco polecam. Doskonałe jedzenie, rewelacyjne wino lodowe (dostaliśmy zresztą butelkę w prezencie, bardzo miły gest) - romantyczny wieczór zapewniony. 


Potem był Dublin - poleciałam tam pomóc przyjaciółce, a konkretnie zająć się przez kilka dni jej półroczną córeczką. Był to pierwszy w moim życiu tak bliski styk z tak małym dzieckiem, nauczyłam się więc w tempie błyskawicznym zmieniać pieluszki, przygotowywać jedzenie, karmić butelką... i choć malutka jest absolutnie bezproblemowa i bardzo kontaktowa, to - wróciwszy po tych zaledwie pięciu dniach do pracy - usiadłam wygodnie w biurze, odetchnęłam z ulgą i poczułam się, jakby wysłano mnie na wakacje. Wiedziałam, że opieka nad dzieckiem nie jest łatwa, ale nie spodziewałam się, że to AŻ TAKA ciężka harówka. Chylę czoła przed każdą troskliwą matką i ojcem!


W następnej kolejności był długi weekend w Amsterdamie. Pobyt krótki, acz obfitujący we wrażenia, zaczynając od rewelacyjnej wystawy Vermeera w Rijksmuseum. Z tym się zresztą wiąże anegdota o tym, jak to A. niechcący został "konikiem". 
Otóż zapotrzebowanie na bilety na wystawę było bardzo duże, A. siedział więc i odświeżał stronę, usiłując je upolować. W efekcie padów przeciążonego serwera w momentach losowych, A. kupił cztery bilety zamiast dwóch. Dwa zbędne wystawił więc na eBayu. Oryginalnie jeden bilet kosztował bodajże 45 EUR. Te dwa zbędne zeszły za... 600 EUR. Aż się prosi, by porzucić karierę na rzecz zostania spekulantem! (-;
Ja ze swej strony w Amsterdamie spróbowałam po raz pierwszy w życiu substancji dozwolonej tam, a niedozwolonej w większości krajów świata. Wyobrażałam to sobie zgoła inaczej, zaczynając od coffee shopów, o których sądziłam że będą tam wygodne sofy w komfortowym otoczeniu, okazało się natomiast, że są to ciasne, brudnawe spelunki z niewygodnymi, barowymi stołkami. Samo palenie (a raczej jego krótka próba) oraz potem wdychanie (wykonane sumiennie i starannie,  jak na porządną eksperymentatorkę przystało), pozostawiło mnie z dwoma pytaniami w głowie:
a) jak to możliwe, że ludzie palą jakiekolwiek substancje, skoro to tak okropnie boli w płuca? 
b) dlaczego to do cholery jest zakazane, skoro efekt jest przyzerowy, pojedyncza lampka wina daje lepszy, a jeszcze te pół h przygotowań?!
Na całe szczęście, Amsterdam oferuje inne, znacznie lepsze rozrywki: świetne muzea (oprócz ww. Rijks w innym z nich miałam okazję nauczyć się produkować farbę, średniowiecznym sposobem) i takież restauracje. No i oczywiście stroopwafle! (-;


Potem nastąpił jeden z dwóch hajlajtów urlopowych roku zeszłego, czyli na trzy tygodnie polecieliśmy do Japonii. 
Przylecieliśmy do Tokyo. Zwiedzanie zaczęliśmy od Osaki, potem udaliśmy się do Hiroshimy, następnie do Kyoto - a ostatnich kilka dni spędziliśmy w Tokyo. Między miastami poruszaliśmy się pociągiem - bardzo to było wygodne. 
Magiczna podróż. Mnóstwo piękna i całkiem nowych bodźców. Kilka wyimków?
Udało się nam zobaczyć Fuji bez żadnych chmur - i to aż dwukrotnie (rzadkie zjawisko wiosną); widzieliśmy ślubną ceremonię shinto; piliśmy herbatę w tysiącletniej herbaciarni; widzieliśmy rzekę pełną meduz i kolorowe szerszenie; zwiedziliśmy mnóstwo wspaniałych świątyń z fantastycznymi dziełami sztuki, pochodzącymi nieraz sprzed kilkuset lat - a same świątynie jak wyjęte z komiksów, np. Rosińskiego i Van Hamme'a... Podczas wspinaczki obserwowaliśmy latające wiewiórki; w oceanarium widzieliśmy największe na świecie kraby, żyjące w naturze wieleset metrów pod poziomem morza (w zbiorniku z krabami musi być oczywiście utrzymywane odpowiednie ciśnienie). Piliśmy pomarańczowe wino i podziwialiśmy widoki z trzeciego najwyższego budynku na świecie. Karmiliśmy jelonki w Nara (lokalna tradycja, jelonki chodzą sobie swobodnie wszędzie, sprzedaje się specjalnie przygotowane dla nich przysmaki) i uczestniczyliśmy w ceremonii picia matchy. Jechaliśmy owalnym diabelskim młynem, uderzaliśmy w świątynne dzwony, podziwialiśmy bramy torii… W wielu świątyniach czekały jakieś dodatkowe niespodzianki czy zwyczaje - tysiącletnie drzewa; nacieranie solą posążku bóstwa, by przyniosło to szczęście; rozbijanie glinianych talerzyków, by pozbyć się z życia niewłaściwych emocji... 
(Tak, może kiedyś powstanie kilka notek o Japonii. Powinno).


Po Japonii - czystej, schludnej i bezpiecznej - trafiliśmy, jak co roku, na kilka dni do Paryża. Jak już tu kiedyś pisałam - bardzo lubię Paryż, ale bezpośrednio (raptem trzy dni przerwy) po Tokyo to był  jednak szok - szczególnie pod kątem czystości oraz zachowania się (i uprzejmości) bliźnich, szczególnie w metrze. W pełni rozumiem, dlaczego Japończycy cierpią czasami na syndrom paryski! Nam minął on co prawda błyskawicznie (poza moją nieutuloną tęsknotą, jeśli chodzi o japońskie toalety) i spędziliśmy - jak zawsze w Paryżu - bardzo fajny czas: po raz kolejny w Luwrze (dawkujemy sobie po kawałku przy każdym pobycie), w paryskich katakumbach, w muzeum nauki i techniki, gdzie widziałam na żywo skan swojego ciała, fajna rzecz - i oczywiście w restauracjach czy też kawiarniach: leniwe spacery, przerywane przystankami na lunch, filiżankę kawy czy kieliszek prosecco albo wina. Siadasz wygodnie, bez pośpiechu się delektujesz, przyglądasz od niechcenia przechodzącym ludziom, rozmawiasz o wszystkim i o niczym... (Twórcy naszych ulubionych eklerów, l'Eclaire de Genie, otworzyli teraz kawiarnię - nie omieszkaliśmy tam wpaść - było warto!)


Rocznicę polskiego ślubu i wesela świętowaliśmy w tym roku w Como. Jak pisałam w zeszłym roku, bardzo się tam nam spodobało, chcieliśmy wrócić i uznaliśmy, że rocznica jest na to idealnym momentem. Ten pobyt tylko umocnił moją miłość do Como - tak jak wracamy regularnie od paru lat do Paryża, tak planujemy wracać do Como. Miasteczko jest idealne do beztroskiego, romantycznego weekendu we dwoje: małe, kompaktowe - wszędzie można dojść pieszo; piękne widoki; świetne restauracje (o burracie, winie i prosecco nie wspominając!) i super miejsce na zakupy: ubrania, buty, torebki, biżu...


Kolejne wyprawy były do Polski, dwa razy. Po raz pierwszy, by wreszcie wystawić na sprzedaż odziedziczoną nieruchomość. Po raz drugi - by sfinalizować jej sprzedaż (ku mojemu ogromnemu zadowoleniu nabywca znalazł się błyskawicznie!) To dwa krótkie zdania, kryje się jednak za nimi ogrom załatwionych spraw, a także najpiękniejszy prezent roku 2023 - odzyskanie kontaktu z częścią rodziny, z którą kontaktu od lat nie było, a za którą bardzo tęskniłam. (Byłam w Polsce za pierwszym razem przez pięć, za drugim przez zaledwie trzy dni, jednak wydarzyło się tak wiele, fizycznie, psychicznie i emocjonalnie, że odczułam to jak kilka tygodni!)


Rocznicę ślubu cywilnego spędziliśmy na Malcie. Kiedyś już tam byłam, ale A. nie - chcieliśmy więc polecieć tam razem. To jeden z tych krajów, gdzie zdecydowanie jest co robić - zarówno jeśli jest się miłośnikiem historii starożytnej (a my oboje jesteśmy), pięknej przyrody (morze i klify),  jak i świetnego jedzenia i wina. Pomna doświadczeń z 2015 roku, wiedziałam, że należy wynająć auto (taksówki są na Malcie bardzo drogie, a komunikacja miejska fatalna). Na Malcie jest ruch lewostronny, ale A. bez kłopotu potrafi tak prowadzić. Ja nie, co okazało się w 2017, na szczęście na Seszelach, gdzie ograniczenie prędkości na Mahé jest do 40 km/h. Gdy bowiem skręciłam w prawo i wjechałam odruchowo na niewłaściwy pas, nie doszło do zderzenia czołowego, bo nadjeżdżający samochód zdążył się spokojnie zatrzymać. W kolejnych odwiedzonych krajach z ruchem lewostronnym już nawet nie próbowałam - pozostaję grzecznie na siedzeniu pasażera i milcząco podziwiam umiejętności męża (ronda na Malcie powodowały, że nawet z perspektywy pasażerki mój mózg wybuchał…) 


Później polecieliśmy do Polski raz jeszcze, ale okazja nie była bynajmniej radosna - pogrzeb K. Wciąż nie mogę uwierzyć, że już jej nie ma. Była taką kochaną, ciepłą, cudowną osobą… pozostawiła po sobie straszną wyrwę. Ogromny ból. 


Ostatnią podróż w 2023 roku odbyliśmy w październiku - polecieliśmy na dziesięć dni na Curaçao: jedną z wysp dawnych holenderskich Antyli. To Karaiby nietypowe - leżą poza pasem huraganów, gwarantują więc zawsze wspaniałą pogodę; a do tego jest po holendersku czysto i schludnie. 
Spędziliśmy tam wspaniały czas - nurkując (rafa na Curaçao jest wciąż jeszcze w świetnym stanie, a życie podwodne obfite i bardzo interesujące), snorkelując, spacerując po plaży, pływając, chodząc po tamtejszych „górach”… i oczywiście objadając się lokalnymi specjałami. Ponieważ większość turystów tam jest z Holandii, i mnie - choć chyba tylko i li ze względu na kolor oczu i włosów, bo poza tym nijak Holenderki nie przypominam - zagadywano po holendersku. Nowe doświadczenie: do tej pory brano mnie tylko za Francuzkę i Rosjankę (-;

Podróże w tym roku oznaczały też wyjątkowo dużo spotkań z przyjaciółmi, znajomymi i rodziną - w Dublinie, Amsterdamie, Japonii (mieszka tam od lat jeden z moich najbliższych przyjaciół i udało nam się spędzić tydzień w podróży we troje), na Śląsku i w Warszawie. Z niektórymi osobami nie widziałam się całe lata, tym piękniej było więc wreszcie znowu spotkać ich twarzą w twarz. Przy załatwianiu polskich spraw otrzymałam ogromne wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół, wciąż czuję się tym wzruszona. Cudownie jest mieć takich ludzi wokół siebie.


Oczywiście robiliśmy w tym roku także wyzwanie 26 szczytów - po raz czwarty z rzędu. Biorąc pod uwagę, że praktycznie cały maj nas nie było (wyzwanie trwa od maja do października), liczbę wyjazdów i moje dwa tygodnie grypy w sierpniu, w tym roku po raz pierwszy nie zaliczyliśmy kompletu, a tylko 24 szczyty - co, biorąc pod uwagę okoliczności, uważam za i tak bardzo dobry wynik. Zwiedziliśmy też w Szwajcarii trzy (nowe dla nas) ruiny zamków. 


A co w tym roku nowego i po raz pierwszy? Kilka rzeczy wymieniłam już powyżej, m.in. w opisie Japonii. Cała lista zajęłaby zbyt dużo miejsca, ale kilka przykładów: 

- zaczęłam samodzielnie inwestować pieniądze (w sensie, bez udziału osób trzecich., firm itp)

- wygrałam bilety na koncert, festiwal kawy, festiwal szampana; wygrałam też kosmetyki 

- opiekowałam się malutkim dzieckiem 

- jechałam shinkansenem

- byliśmy na balecie „Dziadek do orzechów” (nigdy tego nie widziałam i wreszcie udało się nadrobić) i na „Ovo” Cirque du Soleil

- siedziałam na obrotowej ławce na szczycie góry 

- zdobyłam trzy trzytysięczniki! z czego jeden… w sandałach trekkingowych: bo rozpadły mi się buty trekkingowe! Po prostu odpadły od nich podeszwy (guma sparciała). Fakt, były stare, choć wyglądały praktycznie idealnie, bo bardzo rzadko ich używałam (tylko na wędrówki zimowe). Pomyślałam sobie, że skoro to trzytysięcznik, to lepiej wezmę je zamiast moich normalnych wiosenno-letnio-jesiennych trekkingowców, no i proszę... Szczęśliwie miałam ze sobą sandały, jako że dzień był bardzo gorący i nie chciałam się pocić w ciężkich butach po zejściu z gór; ale musielibyście widzieć spojrzenia, jakimi obdarzali mnie napotkani na trasie ludzie! I żeby była jasność: mam wieloletnie, bardzo duże doświadczenie w chodzeniu po górach, wiem, na co mogę sobie pozwolić i w jakich warunkach terenowo-pogodowych; znam też swoje ciało i możliwości. Dlatego i tylko dlatego zaryzykowałam, wchodząc w tych sandałach (zresztą zajęło to więcej czasu niż powinno, bo szczególnie schodzić musiałam bardzo ostrożnie), ale sandałów trekkingowych w góry absolutnie NIE polecam, proszę mnie nie naśladować!

- przeszłam trzy niebieskie szlaki, z tego końcówka jednego zdecydowanie nie dla ludzi z lękiem wysokości - praktycznie pionowa wspinaczka wąziutkim żlebem (ale dałam radę! oczywiście ten szczyt robiłam w normalnych trekkingowcach, gdybym była wtedy w sandałach, to pewnie ta notka by już nie powstała... szczególnie, że był tam już śnieg i lód, bo to akurat wejście odbyło się we wrześniu)

- córeczka mojej przyjaciółki wygrała dla nas całkiem spore pieniądze na loterii w centrum handlowym: i to aż dwukrotnie! (-;

- jechałam na zip line nad rzeką Limmat w Zurychu 

- widziałam największy stalagmit w Szwajcarii 

- samolot, którym leciałam, musiał dwukrotnie podchodzić do lądowania w Zurychu ze względu na silny wiatr (pierwszy raz mi się tak zdarzyło odkąd latam) 

- zgubiłam w oceanie bransoletkę i A. ją znalazł! Pamiętał w którym dokładnie miejscu wyszliśmy na brzeg, był wieczór, już po zachodzie słońca, więc praktycznie nieruchoma woda; bransoletka leżała dość płytko, ale i tak - prawdopodobieństwo znikome, a jednak mu się udało! 

- nurkowałam przy wraku łodzi i statku (już wcześniej nurkowałam przy i we wrakach, ale nie przy tych, więc daję na listę)

- zeznawałam w sądzie jako świadek 

- robiliśmy z A. uszka i pierogi na Wigilię (i wyszły całkiem nieźle!)

- widziałam z samolotu Arktykę - piękno zapierające dech w piersi 

- widziałam japońskie jaszczurki z błękitnymi ogonkami; latające wiewiórki; japońskie gąsienice; największe na świecie kraby; łasicę w pobliżu mojego domu; gniazda jaskółek i kawek alpejskich z maleńkimi ptaszkami; koziorożca alpejskiego z ogromnym porożem (z bardzo bliska i to ja go wypatrzyłam! staliśmy jakieś niecałe sto metrów nad nim); iguany i curaçaońskie jaszczurki; ogromną zieloną murenę; mnóstwo pięknych ryb i innych podwodnych zwierząt, których do tej pory nie napotkaliśmy (wypisałabym Wam nazwy, ale niestety znamy się tylko z widzenia); latające ryby; świnkę plażową

- skakałam z jachtu do wody 

- zgubiłam w Japonii spódnicę, a na Curaçao dół od jednego z bikini (obu rzeczy nie miałam oczywiście w tym czasie na sobie; w każdym razie wciąż nie wiem jak to się stało!)

- jadłam wołowinę z Kobe, tantanmen, okonomiyaki, teppanyaki, yakiniku (oraz inne japońskie pyszności, których nazw nie pamiętam/nie zapisałam); musztardę żurawinową domowej roboty; tofu brownie made by mój (już nie taki) mały siostrzeniec; lody sojowe, z zielonej herbaty i z czerwonej fasoli oraz najtańszego loda ever (180 yenów, czyli ok. 1 CHF - ale dobry był) i loda pokrytego złotem; liście klonowe smażone w cukrze; aburi mochi; prawdziwe jagody z bitą śmietaną (nie po raz pierwszy, ale są na liście, bo rzadko mam dostęp do takiego rarytasu); słodycze ręcznie zrobione dla mnie przez A. w fabryce Lindta; żurek K. i… gliniane ciastko - które oczywiście tylko nadgryzłam i wyplułam (rzecz się miała w Japonii, zaś Google translate wyjątkowo źle się spisał, kiedyś opowiem) 

- piłam japońskie wino śliwkowe; wino lodowe; wino pomarańczowe (nie z pomarańczy, tylko chodzi o kolor, tak jak czerwone czy białe), prosecco o smaku mango 

- jedną z naszych małżeńskich randek spędziliśmy w restauracji znajdującej się w zabytkowym tramwaju: jeździ się nim po Zurychu i zajada w międzyczasie fondue. Wyposażenie jest oryginalne, sprzed bodajże stu lat, wisi więc także tabliczka „proszę nie spluwać na podłogę” (-;

Z polecanych restauracji tak na szybko jeszcze na pewno ION Harbour i Grotto Tavern na Malcie; The White Room w Amsterdamie; I Tigli In Theoria w Como; japońskich nie mam siły linkować (a spisywanie byłoby strasznie żmudne) - za to mogę polecić hotel The Okura w Tokyo: był świetny; jeden z najlepszych (pod kątem pokoju, obsługi, śniadań i widoku) hoteli, w jakim w życiu byłam.

----------------

Mimo że naznaczony tragedią, był to wciąż piękny rok... Na obecny życzę sobie nieustająco zdrowia i życia dla wszystkich bliskich mi istnień i mnie samej: to w zupełności wystarczy mi do szczęścia. 

Sporo się chyba chaosu wkradło do tej notki... ale jeśli miałaby czekać na poprawienie, to pewnie nigdy bym jej nie opublikowała, tak jak całej masy innych. Już nawet nie obiecuję regularnego pisania, czas  mknie tak szybko - ale może uda mi się napisać coś choć od czasu do czasu.

Wam na ten rok też życzę przede wszystkim zdrowia - dla Was i bliskich Wam istot. 
Niech 2024 będzie dla nas dobry! 



Kinkakuji w Kyoto


 

 

 

 

Komentarze

  1. Śliczna notka, wspaniały rok, mimo utraty, której bardzo współczuję. Mnóstwa przeżyć (lepszych) w 2024, więcej notek, i może kiedyś byś się odezwała, jak będziesz w Paryżu?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zwaliło mnie z nóg, naprawdę, ja takich osiągnięć nie zebrałabym w kilka lat, a mam wrażenie, że bywam dość aktywna. Cieszę się, że mimo straty to był dla Ciebie dobry i ciekawy rok.
    Zuzanka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był wyjątkowo intensywny rok, to prawda. Wrażeń starczyłoby na dwa :-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty