Uroki macierzyństwa zastępczego, czyli o nowym doświadczeniu życiowym.

Tl;dr: jak pisałam w notce podsumowującej 2023, miałam w zeszłym roku okazję po raz pierwszy w życiu zajmować się malutkim dzieckiem. Notka poniżej jest właśnie o tym. (I tak, miało być o pamiątkach albo o krabach, ale te dwie się ciągle piszą, a tę popełniłam niecały rok temu i wystarczyły drobne poprawki). Uwaga - nie należy traktować jej ze śmiertelną powagą.

Zacznę od żartu, zrozumiałego wyłącznie dla wtajemniczonych*: jadąc do Irlandii, żeby pomóc przyjaciółce przez kilka dni w opiece nad sześciomiesięczną jej córeczką, zabrałam ze sobą matę do jogi. 


…Już? Wszyscy się pośmiali? To idziemy dalej.


Tytułem wstępu: z opieką nad małymi dziećmi nie miałam do czynienia nigdy wcześniej. Jestem jedną z najmłodszych osób w moim pokoleniu w mojej rodzinie, więc dzieci zaczęły się z wolna pojawiać w moim otoczeniu (najpierw nieplanowane, potem już częściowo tak, częściowo zaś nie) dopiero, gdy byłam już po dwudziestce. Ale i wtedy z mojej perspektywy były po prostu hałaśliwymi tobołkami, które czasem towarzyszyły moim koleżankom ze studiów, gdy chciałam się z nimi spotkać (i utrudniały konwersację!) 


Będąc osobą pozbawioną chęci posiadania dzieci, przez długi czas w ogóle ich nie lubiłam i unikałam. Zmieniło się to powolutku z biegiem lat, gdy zaczęłam zostawać ciocią - dzieci rodziny i przyjaciół okazały się być uroczymi i bardzo inteligentnymi małymi ludźmi, za którymi przepadam**. Wciąż jednak nigdy żadnym dzieckiem się nie opiekowałam, toteż produkowałam beztrosko wypowiedzi typu „najpraktyczniej mieć bliźnięta, dwójka dzieci z jedną ciążą” (Ha. Ha. Ha). Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że opieka nad dzieckiem to nielekka praca, ale cóż, powiedzmy, że moje wyobrażenia były dalekie od rzeczywistości (vide wyżej wspomniana mata do jogi). 


I oto, po paru dziesiątkach lat bytności na tym łez padole, wiosną tego roku po raz pierwszy miałam okazję zająć się niemowlęciem. 


Didaskalia: 


Główne bohaterki: 


- mała O., czyli córeczka mojej przyjaciółki (zwanej na potrzeby tej notki dużą O.) Dziecko zdrowe, radosne, przesypiające całe noce, płaczące wyłącznie z głodu lub nudy - czyli tzw. bezproblemowe

- duża O.

- ja


Miejsce akcji: Irlandia, Dublin i okolice. Mieszkanie piętrowe: sypialnie na dole, salon z kuchnią na górze. 

Czas akcji: pięć wiosennych dni (niecałych).


Tadam…. przyleciałam! 


Duża O. udzieliła mi wstępnego wprowadzenia w opiekę, zasypując całym gradem informacji, które - ze względu na egzotyczną dla mnie tematykę - przyswajałam z pewnym oszołomieniem. 

Mała O., z nieomylnym instynktem dotyczącym pierwszego wrażenia, na mój widok wyprodukowała przepiękny uśmiech, z gatunku „jak podbić czyjeś serce w pięć sekund”. 


Pierwszy dzień (a właściwie jego popołudnie, bo rano leciałam, a potem ambitnie i ekologicznie usiłowałam dojechać do dużej O. z dublińskiego lotniska komunikacją miejską, co właściwie zasługuje na osobną notkę, gdyż - ujmując rzecz najkrócej - okazało się zadaniem nietrywialnym) spędziłyśmy zatem we trójkę. Duża O. mnie instruowała, ja usiłowałam wszystko zapamiętać; no dobrze. 


Nadeszła noc. Z pewnych względów praktyczno-logistycznych spędzałam ją w dużym łóżku - z małą O. na drugiej jego połowie. Wtedy dokonałam odkrycia, że małe dzieci wykonują w łóżku ruchy mocno nieskoordynowane… i muszę przyznać, że było mi mocno niewyraźnie, gdy tuż obok, na drugiej połowie łóżka, mała istota miotała się i wydawała dźwięki… iście jak zombie. 


Brr. Światło było oczywiście zgaszone, więc nie mogłam jej widzieć, wyłącznie zarysy sylwetki i ruchy, które tak nieodparcie kojarzyły mi się z horrorami o zombie, że musiałam w kółko sobie powtarzać, że to żywa mała dziewczynka, niemowlę. (Ale kłopoty z zaśnięciem i tak miałam!)


Nadszedł poranek. Poranek dnia, gdy duża O. musiała załatwić ważne sprawy, znikała więc na prawie cały dzień. Zostałam rzucona na głęboką wodę, ale przecież ja sobie nie poradzę? Ja? 


Zostałyśmy we dwie, mała O. i ja. Myślałam, że zrobię sobie śniadanie i zjem je spokojnie, czytając, a potem poćwiczę jogę, podczas gdy mała O. spokojnie pobawi się na macie edukacyjnej. Ha. Ha. Ha. 


W momencie, gdy moja jajecznica była gotowa, okazało się, że mała O. także jest głodna - co niezwłocznie zakomunikowała. Zasapana, z rozwianym włosem, przy akompaniamencie krzyku o wzrastającej głośności, biegałam z góry na dół, by przygotować butelkę, starając się przypomnieć wskazówki dużej O., w panice sprawdzając, czy wszystko się rozpuściło, czy nie za gorące… Już wkrótce mała O. zajadała, trenując jednakże w trakcie posiłku mięśnie rączek, co objawiało się na przemian szarpaniem do siebie i odpychaniem butelki. Utrzymanie butelki w pozycji nieruchomej, żeby mała O. się nie zakrztusiła ani nie zadławiła, kosztowało mnie sporo wysiłku. Skupiona na tym, nawet nie miałam czasu smętnie popatrywać na moją - wystygłą już - jajecznicę. Zanim mała O. skończyła jeść, byłam cała obolała od przytrzymywania jej w niewygodnej pozycji i jednocześnie kontrolowania butelki. (Kiedyś się dziwiłam, po co jest coś takiego jak poduszki do karmienia. Już się nie dziwię). 


Odłożywszy najedzoną małą O. na matę edukacyjną, w piorunującym pośpiechu dokonałam spożycia zimnej (ble) jajecznicy i ubrania się, poganiana okrzykami grożącymi przerodzeniem się w płacz, gdy tylko znikałam dziecku z pola widzenia. W międzyczasie oczywiście, jako dobra ciocia, produkowałam się w nieustającym monologu (ponoć mówienie do dziecka w tym wieku zwiększa mu IQ, więc starałam się, jak mogłam) oraz czyściłam matę i małą O., gdyż ulała. Wkrótce konieczna stała się też zmiana pieluszki - podczas której biedziłam się z mokrymi chusteczkami i kremem, pełna obaw, żeby nie stać się podłą ciotką, której zaniedbanie spowoduje bolesne odparzenia, jeśli niedokładnie wyczyszczę lub niedokładnie nasmaruję wszystkie fałdki. (Dzięki Bogu, mała O. bardzo dobrze znosiła zarówno ubieranie, jak i rozbieranie, traktując to jako czynność zabawną i nie protestując przeciwko). 


Tymczasem pogoda była piękna. (Byłam w Irlandii po raz trzeci w życiu i znowu większość dni była słoneczna; naprawdę nie mogę potwierdzić stereotypu o dużych ilościach tamtejszych opadów!) Zapragnęłam więc wyjść na spacer... ha, ale to cała wyprawa! Co prawda przewidująca duża O. przygotowała plecak z niezbędnym ekwipunkiem, nie zawierał jednak mleka, je musiałam oczywiście na świeżo przygotować sama. Trochę to trwało, niemniej w końcu byłyśmy spakowane. Stanęłam przy wózku, drapiąc się w głowę - duża O. pokazywała mi oczywiście, jak się wypina tę cholerną gondolę, ale nie pamiętałam jak! Po niezliczonych próbach poddałam się - w obawie przed uszkodzeniem wózka - i zdecydowałam, że zniosę (z trzeciego piętra) wózek z małą O. w środku. Ostatecznie jestem w naprawdę niezłej kondycji fizycznej, wyćwiczona i silna, więc ja nie dam rady? Ja?


Jak się błyskawicznie okazało, znoszenie bagażu typu wózek + ekwipunek + dziecko + moja torebka i jednocześnie pilnowanie, żeby dziecko ani nic innego z wózka nie wypadło, jest zadaniem niełatwym i bagażem wysoce nieporęcznym. Zaciskając zęby, stawiałam ostrożnie każdy krok, myśląc sobie „tylko ostrożnie, tylko się nie potknij, nie spadnij, masz na szali życie małej O.” Nim dotarłyśmy na dół, byłam zlana potem i bolały mnie wszystkie mięśnie. A to tylko trzy piętra! 


Spacer minął spokojnie, gdyż mała O. zasnęła, prezentując światu dziecko w wersji idealnej i rozczulającej, ewokującej tony komplementów od obcych ludzi („jaką ma pani śliczną córeczkę!”, „erm, dziękuję, jestem jej ciocią”). Ja zaś miałam okazję przekonać się, o ile trudniej jest poruszać się, pchając przed sobą wózek i jak bardzo istotne nagle stają się przeszkody, które nigdy wcześniej nie stanowiły problemu (typu schody). 


W nadchodzące dni miałam też obserwować z posępną zawiścią osoby, które bez trudu mogły podbiec do autobusu (czy wspominałam już, że irlandzka komunikacja miejska nie przypomina niestety tej szwajcarskiej, w związku z czym autobusy nie jeżdżą za często?), odbyłam też ćwiczenia ze wsiadania do tegoż (wysoki stopień, gdyż dlaczego nie) i wysiadania (tu chciałam serdecznie podziękować kilkorgu uprzejmym mężczyznom, którzy mi pomagali; gdy takich brakowało, musiałam obciążać własny krzyż), pogodzenia się z niemożnością jazdy na piętrze autobusu (moja ulubiona rozrywka, ale z wózkiem niemożliwe) i koniecznością stania, gdy miejsce w autobusie przewidziane na wózek było już zajęte (innym wózkiem, natomiast tamtej kobiecie towarzyszyło dwoje dzieci, wobec czego miałam poczucie, że należy jej się ono dwukrotnie bardziej). 


Po powrocie ze spaceru odbyłam identyczną wspinaczkę z wózkiem, małą O., ekwipunkiem i torebką w górę, z powrotem na trzecie piętro, poganiana krzykiem małej O., która akurat w tej chwili zaczęła być głodna. Czerwona z wysiłku, z obolałym krzyżem, zasapana, nie zdjąwszy nawet kurtki, nakarmiłam dziecko i odłożyłam na matę edukacyjną, po czym zwaliłam się bezwładnie na sofę. Rychło zostałam z niej zresztą poderwana - okazało się bowiem, że grające zabawki zaczęły być nudne i teraz mała O. potrzebowała realnej animatorki, żądając zabawiania pod groźbą krzyku. Przerobiłyśmy więc (śmiertelnie nudne, ale dobre dla IQ, przynajmniej jej IQ) pokazywanie i opisywanie specjalnych edukacyjnych obrazków, śpiewanie (jak się okazało, nie znam aż tylu piosenek), potrząsanie różnymi przedmiotami, zabawy moimi dłońmi i twarzą… ba, w desperacji sięgnęłam nawet po rzecz zakazaną i puściłam małej jakąś cholerną bajeczkę na YouTube (pierwszy dzień opieki, czujecie, rozumiecie). Gdy wróciła duża O., zastała mnie z błędnym i szklistym wzrokiem, podrzucającą małą O. na kolanie i śpiewającą ochryple „jedzie jedzie pan pan, na koniku sam sam…”  Powiem Wam, że jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się na widok dużej O. nie ucieszyłam!!!


To było tylko kilka dni. Trzy pełne, dwa częściowe. Tylko kilka dni, a duża O. nie wychodziła codziennie wcześnie rano, spędzałam z małą O. samodzielnie zaledwie większość dnia, a nie 24h/dobę… ale gdy w poniedziałek po powrocie zasiadłam w biurze przed komputerem, jeszcze nigdy tak mocno nie odczułam, jak banalnie lekka, łatwa i przyjemna jest praca zawodowa - w porównaniu z opieką nad dzieckiem. Jak mogłam kiedykolwiek na pracę narzekać? Toż to wakacje, prawdziwe wakacje! Można w spokoju wypić kawę, w spokoju przesiedzieć kilka godzin i nawet gdy współpracownicy czegoś od Ciebie chcą, można im powiedzieć, żeby zaczekali, że odezwiesz się do nich np. za kwadrans (nie sposób niestety wytłumaczyć niemowlęciu, by chwilę zaczekało). Hałasy wytwarzane w open space nijak się mają do przeszywających mózg wrzasków głodnego lub znudzonego dziecka; zresztą można włożyć słuchawki z noise cancelling. Można się spokojnie skupić na swoim zadaniu, można sprawdzić powiadomienia na telefonie, można zrobić sobie przerwę… a przede wszystkim nikt, żadna z obecnych tam osób, nie żąda od Ciebie stale uwagi absolutnej i aktywnego zabawiania. 


A ta wolność poruszania się bez wózka i bez dziecka!!! Możliwość wspięcia się na każde schody, przejścia nawet najwęższym przejściem, podbiegnięcia do komunikacji miejskiej. Zero nagłych i niezaplanowanych przystanków, bo dziecko jest głodne/znudzone/trzeba mu zmienić pieluszkę. Zero przygotowań do wyjścia z domu jak na wyprawę arktyczną! Można zaplanować cały dzień i wszędzie być spokojnie na czas!


Wiedziałam, że macierzyństwo jest nielekkie - ale nie wiedziałam, że jest aż tak ciężką, niekończącą się, straszną harówką. A dziecko, jakkolwiek urocze, słodkie i kochane by nie było, jest małym, bezwzględnym kłębkiem stuprocentowego egoizmu. Ile czasu by mu się nie poświęciło, zawsze będzie go za mało, nigdy nie dość. Co gorsza, te wszystkie zabawy, tak lubiane przez dzieci, są - z mojej przynajmniej perspektywy - śmiertelnie nudne. Łącznie z czytaniem książeczek, bo choć sama lubię czytać, nie znoszę czytać komuś.

Jako dobra ciocia poświęcam się, oczywiście, bawiąc w czasie każdej wizyty, czytając z odpowiednią dozą aktorstwa, poświęcając uwagę - ale i oddycham z ulgą za każdym razem, gdy zamykają się drzwi i zostajemy sami/można jechać do naszego cudownego, spokojnego domu, gdzie godzinami czytam sobie swoje książki i nikt nie zawraca mi głowy żądaniem bezwzględnej uwagi (koty czasem - choć rzadko - próbują, ale żądanie uwagi przez kota nijak nie jest porównywalne do nienasyconego, żarłocznego żądania jej przez dziecko).


Teraz, gdy patrzę na urocze zdjęcia roześmianych dzieci, widzę przede wszystkim kryjącą się za tym ciężką i niekończącą się pracę ich rodziców. Zaczęłam dostrzegać zmęczenie czy wręcz wyczerpanie na twarzach dziecięcych opiekunów. Nigdy już nie wypowiem się źle na temat rodzica „parkującego” dziecko przed tv czy telefonem - ten nieszczęsny człowiek zapewne chce po prostu zaznać choć odrobiny spokoju. Spotykając się ze znajomymi mi matkami, pchającymi wózki, wyręczam je w tym, jeśli tylko chcą (wcześniej naprawdę myślałam, że każdy rodzic to lubi, tak, to jest kolejne miejsce w tej notce na salwy śmiechu). 


Czuję szczery podziw, obserwując macierzyństwo i ojcostwo moich przyjaciół, rodziny i bliskich znajomych (taki sam zresztą, jak gdy pomyślę o własnych rodzicach - czułych, cierpliwych, zawsze chętnych do zabawy ze mną). Ich potomstwo, skądinąd bardzo przecież przeze mnie lubiane! ale gdy słyszę po raz kolejny (mimo że to nie ja jestem adresatką tych wypowiedzi!) „mamo, siku”, „mamo, kupę”, „mamo, jestem głodny/a”, „mamo, zobacz co narysowałem/am”, „mamo”, „mamo”, „MAMO”… mam chęć po prostu wrzasnąć „zamknijcie się w końcu!!!” Oczywiście nigdy bym tego nie zrobiła, lubię te dzieci, czuję wobec nich czułość i nie chcę wyrządzić im żadnej krzywdy, co nie zmienia faktu, że to bezustanne żądanie uwagi mocno podnosi mi poziom agresji i w środku czasami po prostu się gotuję - a szczególnie, gdy ciągle przerywana jest rozmowa nas, dorosłych. Tymczasem, podobnie jak ongiś moi rodzice, dziś moje przyjaciółki i przyjaciele, rodzina i znajomi odpowiadają (zazwyczaj) łagodnie, z uwagą i cierpliwością w głosie, nawet gdy proszą dziecko, by nie przeszkadzało w rozmowie. Nie wiem, jak to jest możliwe, ale naprawdę ich podziwiam. 


A hałas wytwarzany przez dzieci? Na przykład oglądane bajki? Cholerny jazgot w tle, nieustannie podnoszący poziom stresu? Albo piski i śmiechy, jako że szczęśliwe dzieci wytwarzają kto wie, czy nie dokładnie tyle samo hałasu co nieszczęśliwe? Bardzo cenię sobie ciszę i spokój, męczy mnie nawet  hałas w open space w pracy - a co dopiero hałas bawiących się dzieci. 


Zaprawdę powiadam, rodzice - a przynajmniej tacy, których ja znam - to herosi. Chapeau bas!


PS Ta notka była o dzieciach zdrowych. A są przecież i te chore… niepełnosprawne fizycznie lub, co gorsza, umysłowo. W tym kontekście „bohaterstwo” czy „poświęcenie” to są puste słowa, nie obejmują nijak niewyobrażalnych czynów, jakich codziennie dokonywać muszą matki - bo przytłaczająca większość ojców niestety znika, gdy rodzi im się chore dziecko - takich dzieci...  



* tzn. rodziców dzieci oraz osób, które się dziećmi kiedykolwiek w życiu opiekowały

 

** choć nie ukrywajmy, że - w odróżnieniu od dorosłych - jednorazowa dawka nie może być za duża




(Z oczywistych względów nie wstawiam tu zdjęcia żadnego bliskiego mi dziecka - zamiast tego proszę uprzejmie, Maria Leszczyńska oraz dwoje z jej licznego - sztuk 10 - przychówku. A jak się pomyśli, że taka Maria Teresa, cesarzowa czy też nie, ale miała 16 dzieci i przeżyła!!! i nawet żyła długo, jak na tamte czasy! Doprawdy, są rzeczy, o których się nie śniło etc.)

Komentarze

  1. Trzecie dziecko, z grubsza w opisywanym wieku... Wiele da się zoptymalizować. Dzidzia uwielbia uwagę, ale lubi też zwiedzać świat sama. Idę robić pranie, rozkładam jej coś na podłodze i pozwalam ślinić skarpetki. Wiem z grubsza kiedy będzie głodna, więc mleko już czeka i możemy oboje zjeść w miarę spokojnie. Znam jej tolerancję, więc się nie bawię w 36.5 stopnia, tylko daję mniej więcej wystygnięte. Ćwiczymy razem, bo ona lubi być moją sztangą. Kładę gdziekolwiek, tylko zgarniam cokolwiek by mogła połknąć. Serio sporo energii odzyskuje się dzięki doświadczeniu. Ale rzeczywiście robienie wszystkiego według książki to 200% etatu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wątpię, że optymalizacja jest możliwa! Co nie zmienia faktu, że nie możesz dziecka zostawić na pół dnia czy cały i zająć się swoimi sprawami - trzeba się nim w taki czy inny sposób zajmować:-)

      Usuń
  2. Wszystko słuszne ale pomijasz jedną podstawową rzecz - to nie było TWOJE dziecko. Naprawdę ten fakt zmienia WSZYSTKO po każdym względem . I tego nie można przekazać , to tak jakby ślepemu opowiadac o kolorach; nie da się :))
    Pozdrawiam
    Penna



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W dużym stopniu pewnie masz rację! :-) Nie działa to jednak niestety nigdy w 100% - są przecież depresje poporodowe czy wreszcie osoby, które choć swoje dzieci kochają, to żałują, że się na nie zdecydowały.

      Usuń
    2. W moim otoczeniu prawie wszyscy mają dzieci, w większości pełnoletnie i pomimo wielu różnych problemów ( wiadomo , małe dzieci, małe kłopoty , duże dzieci …) nikt nie żałuje że są :)). Jedynie para znajomych „ childless” ( nie „childfree”)
      ostatnio stwierdziła że dokąd ten świat zmierza , w sumie lepiej że nie mamy dzieci … a tak w ogóle to często słyszę „ nigdy nie przepadałam za dziećmi , nie mam instynktu macierzyńskiego, sle to co czuje do MOJEGO dziecka nie można z niczym porównać.
      No ale ta nasza dyskusja to trochę retoryczna, każda zostanie przy swojej opinii choć jak pisałam wcześniej fakt że dziecko jest twoje zmienia wszelkie parametry . Zapewniam cię że jest kolosalna różnica pomiędzy uczuciem kiedy uśmiechnie się do ciebie nawet najsłodsza córcia koleżanki , a twój odobista ”(. I nie, nie jestem mama wielodzietna , mam tylko jedno ). Pozdrawiam
      Penna

      Usuń
    3. Trochę literówek , przepraszam . Penna

      Usuń
  3. Macierzyństwo łatwe nie jest, ale wcale nie jest niekończąca się harówka jak piszesz, popieram komentarze a zwłaszcza ten, ze to nie Twoje dziecko i widać zupełnie nie masz doświadczenia..Swoje dziecko znasz bardzo dobrze i z mojego doświadczenia nie jest to żadna harówka, można się zorganizować..Ty widać nie byłaś przygotowana wcale..moja 18 letnia niania radzi sobie znakomicie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, że musimy się zgodzić, iż się nie zgadzamy. Z mojej perspektywy jest to harówka najgorszego rodzaju. Zniewolenie przez śmiertelnie nudny, uciążliwy, codzienny obowiązek, a co najgorsze - wieloletni... Stąd zresztą mój podziw wobec osób, które go z miłością i cierpliwie wykonują. To nie jest kwestia przygotowania - to jest kwestia, czy się to lubi. Mnie doświadczenie to utwierdziło w przekonaniu, że gdyby ktoś zmusił mnie do wyboru pomiędzy byciem nianią a górniczką - ochoczo złapałabym za kilof i szybko pobiegła w stronę kopalni ;-)

      Usuń
    2. Nie wiedziałam, że masz doświadczenie w kopalni, fakt wiem, że ze Śląska pochodzisz. Pracuje 100%, mamy nianię fulltime, pomoc do sprzątania też, nie czuję się zniewolona..niania w raczej jest to au pair w tym roku mamy z USA, w czasie wolnym zwiedza Szwajcarię, ma kurs języka niemieckiego, fitness, pilates jak zajmuje się dziećmi spotyka się z innymi au pair na play dates, latem nad jeziorem, zoo a jak pogoda słaba to różne miejsca przeznaczone dla dzieci, np basen jest jednym z nich, nie jest jej nudno, jest bardzo szczęśliwa z nami, dodam że zabieramy ją na wakacje letnie i zimowe.

      Usuń
  4. Wielkie dzięki za ten wpis. Wszystko to prawda. Ciągle pamiętam pierwszy dzień pojawienia się w domu naszej córki, kiedy to zmieniłam swoją piżamę na ubiór bardziej oficjalny o godzinie 16:00. Kocham swoje dziecko nad życie, ale naprawdę zgadzam się z każdym słowem we wpisie. Sedrczności!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, uważam, że trzeba o tym mówić! Zbyt wielu ludzi zachowuje się, jakby wychowywanie dziecka było "nicnierobieniem" albo "siedzeniem", tak jak w tym absurdalnym sformułowaniu "siedzieć z dzieckiem w domu". Ściskam również!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty