Trochę o samoczytelnictwie w 2024.
(Notka częściowo napisana pod koniec września, nigdy nieopublikowana, dokończona teraz).
Czytelniczo ten rok to głównie czytanie autorami - tj. wszystko, co dana/y napisał/a, nawet jeśli część z tych książek już znałam. Zaczęłam Pilipiukiem (z pominięciem serii o Wędrowyczu, bo jej nie trawię) i Jadowską. Ci dwoje, choć bardzo wiele ich różni (szczególnie światopoglądowo), mają jednak pewne cechy wspólne: o ile ich książki z ostatnich lat to dobra rozrywka, a nawet pewne elementy edukacyjne (opowiadania Pilipiuka z serii "Światy Pilipiuka" - z przyjemnością znalazłam tam informacje o faktach, które były mi nieznane, a - gdy je pobieżnie sprawdziłam - okazały się być prawdziwe), o tyle pierwszych (napisanych jako pierwsze, niekoniecznie zaś wydanych jako pierwsze) po prostu w ogóle nie da się czytać. Widać ładnie ewolucję, jaką przeszli oboje w kwestii ulepszenia warsztatu.
Gdzieś po drodze połknłęam na nowo wszystkie Twardochy, bo dlaczego nie. Tu kolejna dygresja (bo dlaczego nie) - zastanawiam się, czy ten wewnętrzny przymus czytania książek o Żydach, o Holokauście, o Polsce wtedy, przed - wynika z narodzin w kraju, w którym jedna dziesiąta mieszkańców po prostu zniknęła, a pozostali - cóż, trudno, żeby nie wywarło to na nich wrażenia. Tu nie jestem sama, również np. Twardocha czy Pilipiuka (i pewnie tysiące innych ludzi urodzonych "po") zastanawia, jaka była wtedy tamta Polska, ta którą znamy wyłącznie z kart książek i opowieści krewnych (tych niestety od dawna nieżyjących, którym dopiero dziś potrafiłabym zadać odpowiednie pytania, ale, oczywiście, dziś już nie mogę). Niby ten sam kraj, ale jakże różny. Jak to byłoby, wtedy, gdyby oprócz kościołów katolickich widywać też codziennie synagogi, mieć w szkole żydowskich kolegów i koleżanki, wreszcie - abstrahując od tematów poważnych - jak to byłoby żyć w Polsce z dostępem do CIEPŁEGO morza. (Jestem bowiem przekonana, że to także ma znaczenie, czy wychowasz się w kraju z dostępem do ciepłego morza, czy tylko do zimnego i jeśli dobrze poszukać, na pewno ktoś poczynił na ten temat badania!)
A wracając do Twardocha - sugestywność języka, jakim opisuje, doskonały warsztat - nawet mimo nieraz silnie odczuwanego obrzydzenia czy niechęci do - wszystkie postacie są pełnokrwiste, żyją. I ta iluzja, że opisuje to, co zobaczył - a przecież nie mógł, jest niewiele starszy ode mnie.
Później zakończyłam Margaret Atwood. Atwood, wszystkie książki czytane jednym ciągiem, to dość depresyjna lektura - co nie zmienia faktu, że chylę czoła przed literaturą, jaką tworzy. Jej inteligencja, błyskotliwość, pozbawione złudzeń, a zarazem dobrotliwe postrzeganie ludzkości, ogromne doświadczenie życiowe (przyszła na świat w 1939 roku! ma dziś prawie 86 lat) oraz młody - wbrew wiekowi biologicznemu - i trzeźwy, sceptyczny umysł sprawiają, że czytanie tego co pisze to - że użyję tego wyświechtanego określenia - uczta duchowa. Nie mam wprawy w pisaniu recenzji, nieodmiennie za to, pisząc je, mam poczucie, że nie jestem w stanie precyzyjnie (ani nawet w przybliżeniu) przekazać tego, co czuję. Może dlatego, ze czytanie to dla mnie czynność dość intymna, nie miałam nigdy specjalnej ochoty rozbierać żadnej książki na czynniki pierwsze w klubach dyskusyjnych czy na forach, nie nauczyłam się zatem nigdy ubierać tych akurat moich emocji w ładne i odpowiednie słowa. Jestem też leniwa, od pisania o książkach wolę ich czytanie, stąd - choć nałóg czytelniczy to ogromna część mojego życia - liczba notek na blogu nijak tego nie odzwierciedla. Ale o czym to ja miałam, mistrzyni dygresji...
A, prawda, jesteśmy przy Margaret Atwood. Kobiecie, która przyszła na świat w roku wybuchu drugiej wojny światowej, w kompletnie innej rzeczywistości społeczno-polityczno-obyczajowej niż ta, którą znam na przykład ja. Kobiecie, na której oczach społeczeństwo i nasza - z braku lepszego słowa - cywilizacja przeszła przemianę tak ogromną i tak szybką, że trudno to sobie w pełni wyobrazić, wszystkie tego aspekty. Najpierw - jako dziecko - obserwowała lata wojenne, później pięćdziesiąte - epokę, w której rolą odpowiednią dla kobiety była wyłącznie rola żony (co Atwood myśli na ten temat, widać w "Kobiecie do zjedzenia". Zapamiętałam szczególnie scenę, w której mężczyzna z którym spotyka się główna bohaterka, wyrzuca jej, że ta nie umie gotować. Absurd, nieprawdaż? Moim zdaniem naturalną odpowiedzią byłoby "a ty umiesz?" ew. "to ty ugotuj", ale oczywiście główna bohaterka przyjmuje to jako słuszny zarzut, tak jakby oczywiste było, że posiadanie macicy i jajników wiąże się z umiejętnością przygotowywania jedzenia). Atwood była świadkiem rewolucji seksualnej, gdy - jak pisze - niewłaściwe i żenujące było trzymanie się żony czy męża zamiast czynnego i gwałtownego promiskuityzmu; epoki dzieci-kwiatów, pojawienia się HIV i AIDS - gdy niezobowiązujący seks nagle zaczął oznaczać niewidzialne, a śmiertelne niebezpieczeństwo (inne znane wówczas choroby przenoszone drogą płciową zawsze dawały symptomy).
Lata 80 - gdy ja pojawiłam się na świecie - wówczas pięćdziesięciokilkuletnia Atwood po raz pierwszy pisała o nowym pokoleniu, że go nie rozumie ani nie czuje, że cokolwiek ją z tymi ludźmi łączy. W wieku lat 85 - postrzega pięćdziesięciolatków jako dzieci. To właśnie w jej ostatnich książkach można zauważyć też pojawienie się skarg na deteriorację własnego ciała - które przestaje być sprawne, posłuszne, szybkie i układne; stawia opór, nie daje rady, spowalnia, opóźnia. Przyznam, że z perspektywy osoby o ponad połowę młodszej czyta się to z pewnym dreszczem grozy - a zarazem mocnym postanowieniem jeszcze lepszej regularnej aktywności fizycznej: w nadziei zachowania na długo (wiem, choroba może przyjść i tak, ale) sprawności fizycznej (która, o czym pisałam nie raz, jest bardzo dla mnie ważna; z drugiej strony światowy rekord w planku ustanowiła ostatnio kobieta po 60, więc...) Atwood pięknie też potrafi opisywać ten świat, którego już nie ma, a który mnie oczywiście zawsze wydaje się romantyczny, mimo faktów, które na jego temat znam. (Wiem, gdybym mogła się tam znaleźć, zapewne odkryłabym, jakie rzeczy były bzdurne, toporne i mówiąc kolokwialnie - niefajne; ale rozum swoje, a wyobraźnia jednak zwodzi na manowce...)
Oczywiście, że zazdroszczę jej oglądania pewnych terenów nieskażonych jeszcze ludzkością, pełnych niewyginionych jeszcze zwierząt; oczywiście, że nie zazdroszczę braku dostępu do antykoncepcji, soczewek kontaktowych czy Kindle'a. (Swoją drogą, i to jest wspomniane w jej książkach, świat, który ciężko jest dziś sobie wyobrazić: w którym seks nieodmiennie wiązał się z ryzykiem niechcianej prokreacji!) Co do spędzenia większości życia bez Internetu - chyba jednak jej zazdroszczę. Słabo pamiętam już tamten czas - życie przedinternetowe - ale niewątpliwie było ono dużo bardziej... nieświadome. A jak Państwo wiedzą, nieświadomość to najtańszy z psychotropów. (Oczywiście, że każdy z nas zerwałby owoc na miejscu Ewy i robimy to codziennie, zaglądając do sieci. Ale kara jest natychmiastowa i wiecznotrwała; to, co zobaczone, nie może być odzobaczone, to co wiemy, nie może być zapomniane - chyba że dopadnie nas Alzheimer, co nie jest jednakowoż tym rodzajem zapomnienia i nieświadomości, o jakim ktokolwiek marzy, nieprawdaż).
Gdzieś po drodze zahaczyłam o książki Kubasiewicz; główna bohaterka co prawda powodowała, że co jakiś czas przewracałam oczami, ale zgaduję, że owszem, nie jestem targetem; niemniej przeczytałam i tak. Weszłam też w Bukowskiego (bo to swój chłop!), potem nie dałam rady "Kochankowi lady Chatterley" (Boże jakie to nudne!), dałam się wciągnąć w przygnębiający realizm japońskiej codzienności w postaci "Piersi i jajeczka" Kawakami i dawnej codzienności norweskiej, "Ulica dzieciństwa" Ditlevsen. Przeszłam na nowo przez całego Kapuścińskiego i Michniewicza, bo tego nigdy dosyć, dla odprężenia wchłonęłam wszystkie części "Zakupoholiczki" Kinselli, poradnik "Bogaty ojciec, biedny ojciec" uświadomił mi, że nigdy nie będę milionerką, gdyż najpierw płacę rachunki, podczas gdy powinnam ich nie płacić, pozwalając, by ściganie przez komornika wyzwoliło we mnie zasoby kreatywności odnośnie zarabiania milionów. Tak, że tak.
Trochę weszłam w Orbitowskiego, bo bardzo zdolny jest, ale czy on naprawdę nie mógłby sobie darować scen znęcania się nad/mordowania zwierząt?! Panie Łukaszu, ja bardzo proszę, czy mógłby się Pan raczej przerzucić na drastyczne opisy z ludźmi w tle? A nie jak u Kinga... (Gdyż wróciłam sobie do m.in. "Mrocznej wieży", bo mam słabość do homarokoszmarów i Charliego Puf-Puf. Zakończenia natomiast nie przyjmuję do wiadomości, o nie!)
Ze swoistą chorą fascynacją przeszłam przez "Ćpałem, chlałem i przetrwałem" Maleńczuka i Burdzy, co prawda twórczości pana M. w ogóle nie uważam, ale tytuł - co było zapewne celem wydawcy - mnie zaintrygował. Wniosek mam jeden - na Ziemi zaprawdę zdarzają się cuda i to, że pan M. żyje, jest zdecydowanie jednym z nich. Aż dziw, że nie zainteresowali się nim jeszcze amerykańscy naukowcy i nie wykonali wiwisekcji, sprawdzając, jak to właściwie się stało? (jak do tego doszło? - nie wiem...)
Oczywiście "Rozdroże kruków" Sapkowskiego, bardzo mi było miło i przyjemnie, tylko za krótko. Panie Andrzeju, poproszę więcej! Może być co rok prorok przykładem Mroza czy jak mu tam, ciąg dalszy za ciągiem dalszym, cała biografia Geralta, ja biorę wszystko!
"Magiczna rana" Masłowskiej, czyli pierwsza jej książka, którą nie tylko dałam radę przeczytać, ale i uczyniłam to z przyjemnością. "Instadzieci" de Vigan, wycinek z bardzo prawdopodobnej rzeczywistości nieszczęsnych ofiar sharentingu.
"Alchemia" Zyskowskiej o Marii Skłodowskiej-Curie, świetna i poruszająca - a zarazem przerażający, wręcz nie do uwierzenia szowinizm ówczesnej Francji, na mocy którego wdowa mająca żonatego kochanka była Tą Najgorszą, a tenże żonaty i łamiący przysięgę małżeńską kochanek był spoko luz, o co się tu czepiać.
"Szumowiny" Singera, bardzo warto (i znowu o żydowskiej Warszawie, z Kiedyś). Świetna "Niewolnicy dopaminy" Lembke - lektura obowiązkowa dla członkiń i członków państw pierwszego świata. "Masz się łasić. Mobbing w Polsce" Bednarczykówny - doskonale opisane, bardzo gorzkie, chwilami wręcz nie do uwierzenia (ale przecież też tam mieszkałam, w kraju zwanym Polską), a chwilami - chcącemu nie dzieje się krzywda, przecież każdy powinien mieć jakieś zdroworozsądkowe granice pozwalania deptania po sobie, prawda? Prawda?...
"Xanth" Piersa - jako nastolatka pragnęłam przeczytać to w oryginale, bo zabawa słowem nie do oddania przez tłumacza; więc wzięłam dziś i dałam radę dwóm częściom i się zmęczyłam; może wrócę.
Dokończyłam wreszcie "Głód" Caparrosa, który - niezależnie od wszystkiego - wywoływał u mnie głównie zżymanie się i oczywisty wniosek, że najlepszym sposobem zapobiegania klęsce głodu, zamiast rozdawania żywności, byłaby a) sterylizacja i/lub b) antykoncepcja. Inaczej bowiem nie dojdziemy donikąd indziej niż do "Przestrzeni! Przestrzeni!" Harrisona (kiedyś czytywałam tę książkę, gdy miałam kiepski nastrój, w ramach pocieszenia się wizją, że nie jest jeszcze tak źle - ale otóż idziemy najwyraźniej dokładnie w tym kierunku, że będzie tak źle, czego moje pokolenie być może nie dożyje, ale co z kolejnym?) A zanim ktoś zacznie krzyczeć z oburzenia, proszę wskazać rozwiązanie alternatywne - bo wizja, że wszyscy żyć będziemy w nędzy w imię absurdalnej idei nieskończonej liczebności w krajach, gdzie liczebność ta zdecydowanie rosnąć nie powinna, niespecjalnie trafia mi do serca.
Powtórzyłam sobie "Księgę Sądu Ostatecznego" Willis, bo bardzo, bardzo lubię. Przeczytałam po raz pierwszy "Prawdziwie do szaleństwa" czyli dzienniki Rickmana, bardzo polecam; oraz "Toń" Szatrawskiej - bo przemilczana historia Prusów, podobnie jak i ta Górnego Śląska.
"Wellness" Hilla pozostawiło mnie znudzono-zmęczoną, "Ostatni list od kochanka" Moyes i "Seks przyszłości" Witt - podobnie; nie polecam.
Było jeszcze parę(naście) książek, ale chyba już nic, co chciałoby mi się opisywać.
Na święta połknęłam "Fantastyczne opowieści wigilijne" pod redakcją Carda, bardzo przyjemny zbiorek.
Rok zakończyłam Ożogowską, Bahdajem, Niziurskim, Kowalewskim, Boglar itp. - całą masą książek z mojego dzieciństwa, gdzie dzieci są niegrzeczne na wyjątkowo grzeczne sposoby, przedmiotem pożądania młodego nastolatka jest np. parasol i do których cudownej, kompletnej analogowości tym przyjemniej jest mi wracać, im bardziej nasza rzeczywistość się digitalizuje, robotyzuje, AI-uje, uje-muje (i dzikie węże, tak).
Zazdroszczę pamięci, u mnie jakby nie codzienne notowanie, wszystko znika z głowy.
OdpowiedzUsuńZ książkami jakoś idzie, chyba że thriller czy kryminał - te zapominam błyskawicznie i czasami dopiero czytając po raz drugi, uświadamiam sobie "o, już to chyba czytałam..." Co natomiast sobie notuję, to rzeczy fajne - codziennie wieczorem myślę o danym dniu pod kątem, co też dobrego się wydarzyło (nawet jeśli zupełny drobiazg) - i zapisuję.
Usuń