Podsumowanie roku 2024.
Blog zarósł kurzem... a ja nawet nakreśliłam dwie notki, między lipcem a grudniem, ale żadnej nie udało mi się w końcu opublikować. (Jak to było? Że lepsza robota wykonana, nawet jeśli nieidealna, niż idealna a niewykonana? No, ale przecież nie mogę Wam tu wrzucić szkicu pełnego literówek; bez sensu).
Ale przechodząc do meritum - jaki był dla mnie 2024?
Pierwsze skojarzenia: spokojny. Przyjazny. Dobry. Bez wielkich wydarzeń i gwałtownych zmian; dni - z perspektywy - sunące gładko i bez wstrząsów.
1) kategoria "życie osobiste"
Największe dobro i największy mój powód do wdzięczności: wszyscy byliśmy i jesteśmy zdrowi; nikogo ukochanego czy lubianego nie ubyło. Ba, wręcz przeciwnie - zostałam ciocią dwóch całkiem nowych osóbek, płci męskiej i płci żeńskiej.
Kotek S., najstarszy z naszej kociej trójki, świętował w 2024 dwudziestolecie swojego istnienia - a że zdrowie mu (jak na ten wiek) dopisuje, liczę po cichu na jeszcze kilka lat razem - zobaczymy... Póki co, wciąż cieszy się zarówno apetytem, jak i ogrzewaniem podłogowym (w zimie) oraz słonecznymi balkonami (w lecie). Nie skąpi mruczenia, jest zawsze nastrojony optymistycznie i w dobrym humorze, do życia podchodzi bezstresowo. Czasami myślę, że spora część ludzkości powinna wziąć przykład z kotka S., szczególnie jeśli ktoś pragnie dożyć tak sędziwego wieku jak on - bagatela, to już ponoć 96 kocich lat!
W styczniu świętowaliśmy z A. dziesiątą (!) rocznicę naszej pierwszej randki. A przecież ten 2014 był dopiero co... chwila, mgnienie i jak to, już? Naprawdę to już jedenasty rok razem? Wydawałoby się raczej, że dwa-trzy; no, moooże cztery... Dopiero gdy pomyśleć o wszystkim, co razem przeżyliśmy; plus jaki kawał świata do tego zwiedziliśmy - wtedy rzeczywiście widać, że ta obfitość nie miałaby jak się zmieścić w trzech czy nawet czterech latach.
W każdym razie wciąż nam siebie nie dość, tak samo jak w 2014, więc prognozy na kolejne dekady są, rzekłabym, optymistyczne!
2) kategoria "podróże"
Pierwsza w roku odbyła się z okazji Walentynek (i zarazem naszej rocznicy zaręczyn). Bardzo niedaleka, bo w Szwajcarii, co nie zmienia faktu, że nawet taki krótki relaks i czas razem poza codziennością ładuje akumulatory jak nic innego.
Podróżniczo poza Szwajcarią rok rozpoczęliśmy relatywnie późno, bo dopiero po Wielkanocy (którą - podobnie jak i Boże Narodzenie - zawsze spędzamy z rodziną), za to z przytupem - czyli polecieliśmy do Meksyku: a konkretnie na półwysep Jukatan. A jeszcze konkretniej: zwiedzaliśmy 2 ze znajdujących się tam 3 stanów (odpowiednik województw), jako że powierzchniowo półwysep ten to ok. 60% powierzchni Polski.
Napisać, że byłam zachwycona, to nic nie napisać. Kto mnie zna, ten wie, że mam słabość do Ameryki Płd., Łacińskiej i Karaibów; słowem - do całej kultury hiszpańskojęzycznej z tamtego rejonu świata; to jest zresztą główny powód, dla którego kilka lat temu wróciłam do regularnej nauki hiszpańskiego. Wspaniała przyroda; mili i życzliwi ludzie, z którymi bez trudu błyskawicznie nawiązuje się kontakty (czy wspominałam kiedykolwiek, że jedyna w moim życiu "przyjaźń od pierwszego wejrzenia" to właśnie z Latynoską? Wszystkie inne moje przyjaźnie budowały się stopniowo, ale ta jedna to był przyjaźniany coup de foudre po obu stronach; coś, w co bym być może kiedyś nie uwierzyła, gdyby mi ktoś opowiedział - a tu proszę; i trwa też już dobrą chwilę, bo od ponad siedmiu lat); pyszne jedzenie; i ta egzotyczność wszystkiego - od fauny po florę; a zarazem kultura zbliżona do europejskiej na tyle, by nie narzucać podróżnym żadnych sztywnych, nieprzyjemnych zasad.
Jak zwykle, musiałoby tutaj zaistnieć co najmniej kilka notek na temat, ale już się nawet nie łudzę, że znajdę czas i chęci, więc w telegraficznym skrócie to, co przychodzi na myśl jako pierwsze:
- że cenoty! tak wiele - dosłownie setki - a każda inna, ale wszystkie piękne: zakryte, półotwarte, otwarte; łączące się z morzem i nie; z najrozmaitszym życiem w, od ryb poprzez żółwie aż po krokodyla Panchito; pływanie i nurkowanie w, skakanie do. (Przy czym wyznam szczerze, że o ile wszyscy twierdzą, że Panchito jest absolutnie niegroźny i bardzo przyjazny, absolutnie nie zakładałabym się o to, że któregoś dnia nie wpadnie mu do głowy pomysł spróbowania któregoś z tych hałaśliwych, niezgrabnych, pozbawionych futra ssaków, które kręcą się dookoła. Szczęśliwie nie nastąpiło to jednak wtedy, gdy my tam byliśmy!)
- że Majowie i cała ich kultura, religia, język, ruiny (Chichen-Itza, Ek Balam, Ruta Puuc), artefakty, niebywale interesujące muzea;
- że flamingi i pelikany, i toh, i puchacz wirginijski (dorosły i mały!), i cała masa innego wspaniałego ptactwa - czasem dosłownie wręcz na wyciągnięcie ręki; i kolibry, i gekony, i ostronosy, i szopy, i przepiękny szary lis, który zastygł w bezruchu na nasz widok na brzegu dosłownie 2 m od nas, tak że mogliśmy się mu bardzo dokładnie przyjrzeć (rezerwat, a my nadpłynęliśmy bezszelestnie łódką - właśnie dlatego uwielbiam łodzie bez motoru) i setki, tysiące iguan (szczególnie w ruinach; niektóre lubią włazić w ściany i wystawiać głowę; jak żyjące reliefy);
- że lazur wody zapierający dech w piersi; że pływanie, nurkowanie, a pod wodą cuda w postaci np. Palancar Caves - i koniki morskie! (pierwszy raz w życiu widzieliśmy "na dziko"; bardzo wzruszające) i olbrzymie homary, i płaszczki, i różnorakie rekiny, i mureny, i skrzypłocze (a przy okazji zrobiliśmy nitrox certificate, bo jeszcze go nie mieliśmy);
- że różowe solne jezioro w Las Coloradas, że nieoczekiwanie urocze i bardzo oryginalne hotele, że mogłam wreszcie porządnie poćwiczyć swój hiszpański (a jakie miłe reakcje, gdy tylko zaczynałam po hiszpańsku!), że...
Ale zaraz, która to już jest? A chciałabym skończyć tę notkę jeszcze dziś, tak. (W każdym razie do Meksyku na pewno jeszcze wrócimy!)
Po Meksyku była Polska - czyli nieegzotycznie w 100%, ale za to wspaniały czas z rodziną.
Potem tradycyjnie, jak co roku, Paryż (pod znakiem 3R: romantyczności, relaksu, rozkoszowania się i... 3 h spóźnienia do Luwru, bo zdecydowaliśmy, że nie chce się nam jednak wstawać z łóżka na godzinę x, że najwyżej bilet przepadnie - ale i tak nas wpuścili, dobrzy ludzie) i analogicznie Como: minus Luwr, plus bardzo udane zakupy.
W Como bowiem, ku mojej wielkiej radości, udało mi się odkupić zgubioną w Japonii spódnicę (być może pamiętacie, pisałam o tej zgubie w poprzedniej notce podsumowującej) oraz śliczny różowy kapelusz, który nabyłam w lecie 2023, a który wiosną 2024 wiatr zdmuchnął mi do Zatoki Meksykańskiej, wprost pod "koła" promu. (Ciekawe, co zamieszkało w moim kapeluszu i w ogóle jak potoczyły się dalsze jego losy, gdy opadł gdzieś tam na dno?) Tak więc mam znowu dokładnie tę spódnicę i dokładnie ten kapelusz, więc z Liczących Się Zgub Odzieżowych pozostał dół od liliowego bikini (o czym też wspominałam w zeszłym roku). Niestety, jako że bikini to kupiłam kilka lat temu, więc już go nie mam szans znaleźć - plus jest to taki odcień liliowego, taki materiał i fason, że nie udało mi się też znaleźć niczego, co mogłoby zgubę zastąpić; muszę się pogodzić z ubytkiem w mojej kolekcji. Wbrew raportowi z tej notki, udało mi się jednakowoż ostatecznie powiększyć ją (kolekcję, nie notkę) w zeszłym roku o dwa piękne modele, myślę więc, że jakoś wszyscy przeżyjemy, nieprawdaż (Wy na pewno!)
Yyy, tak. Abstrahując więc od konsumpcjonizmu, po Como był Rzym - też pod znakiem 3R i zarazem jako miejsce świętowania naszej polskiej rocznicy ślubu i wesela (a także jako powrót po latach, bo ostatnio byłam tam, gdy miałam lat 17). Chyba wspominałam, że oboje z A. bardzo lubimy historię i sztukę? No, to możecie sobie wyobrazić przyjemności, jakich dostarczył nam Rzym.
Po Rzymie była znów Polska - radosna okazja, bo mój bratanek wkroczył oficjalnie w świat dorosłości!
A po Polsce była Madera (gdzie m.in. świętowaliśmy rocznicę cywilnego, jako że co roku wyjeżdżamy z tej okazji do innego kraju - i tym razem padło na Portugalię). I gdzie jest pięknie, i gdzie przewędrowaliśmy kilka wspaniałych szlaków. W tym jeden zamknięty - całkiem dosłownie - bramą między skałami; niezbyt łatwą do sforsowania, ale jako że jesteśmy sprawni fizycznie, powód zamknięcia oceniliśmy jako irrelewantny, mamy duże doświadczenie we wspinaczce i naprawdę bardzo chcieliśmy tam iść... cóż, gdyby było naprawdę niebezpiecznie, zawrócilibyśmy. Ale, zgodnie z naszymi przewidywaniami, nie było. (Niemniej proszę nas w żadnym razie nie naśladować; nie biorę odpowiedzialności!) Nie byliśmy zresztą jedyni: spotkaliśmy (wracających już) dwóch młodych chłopaków, a w oddali czasami widzieliśmy parę, która weszła jakiś czas przed nami. Poza tym na szlaku było przepięknie; absolutna cisza i spokój, tylko my, góry i śpiew ptaków.
Zwykle informujemy hotele czy restauracje o naszych rocznicach/urodzinach itp., jako że często wiąże się to z jakimś miłym gestem z ich strony. Tym razem także powiedzieliśmy, że mamy rocznicę ślubu i przypada ona na dzień x. Gdy wróciliśmy ze szlaku w dzień x-1, w pokoju czekał na nas prezent. Stwierdziliśmy, "ok, pomylili datę, nic nie szkodzi, zaczynamy świętować już!" - co też zrobiliśmy. Kolejnego dnia, x, wróciliśmy ze szlaku i w pokoju... czekał na nas prezent i życzenia! Najwyraźniej ktoś zauważył pomyłkę i stwierdził, że najlepiej będzie ją naprawić po prostu obdarowując nas kolejny raz - tym samym był to pierwszy raz rocznicy z podwójnym prezentem od hotelu (-;
Co prowadzi nas prosto do:
3) kategoria "różne", czyli rzeczy fajne/pierwsze razy (albo pierwszy od baaardzo dawna)
- a propos gubienia: mam śliczną parasolkę, którą bardzo lubię, a która jest z limitowanej edycji, więc nie do odkupienia już, jakby co... i właśnie tę parasolkę w roku 2024 dwukrotnie zgubiłam. Szczęśliwie dwukrotnie ją także znalazłam, co jest swoistym rekordem, stąd trafia na listę (zazwyczaj bowiem, jeśli gubię rzeczy, to raz a dobrze i już ich nie znajduję)
- ten rok był wyjątkowo obfity w wygrane! wygrałam bilety na festiwal Grand Cru, na festiwal kawy, na festiwal wina musującego, na festiwal wina austriackiego, na pokaz nowych Star Wars; ujęta wygranymi, zagrałam w Totka i wygrałam 100 CHF (-;
- grałam w piłkarzyki po raz pierwszy od dzieciństwa
- zwiedziłam Pałac Papieży, pogańską świątynię Mitry i synagogę
- brałam udział w festiwalu Ganeshy
- leciałam helikopterem nad Szwajcarią (a konkretnie nad Pilatusem, Rigi i Jeziorem Czterech Kantonów)
- udało się uratować zagubionego w lesie, odwodnionego i wyczerpanego kotka (w telegraficznym skrócie: szarobury i nierzucający się w oczy, położył się na środku szaroburej drogi, z której ściągnęłam go jakieś pół minuty przed przejazdem samochodu; nie bez trudu odstawiłam do najbliższego weta, gdzie dostał kroplówkę, odpoczynek i jedzenie; potem udało się też znaleźć właścicieli i ogromnie się ucieszyli, zwłaszcza ich dzieci)
- chodziłam po klifie ze szklaną podłogą nad przepaścią
- widziałam kozice skaczące po skałach na przełęczy; zimorodki (w tym siedzącego! więc mogłam dobrze się przyjrzeć), lisy, sarny, łasiczkę, a z bardzo bliska: nietoperze, pstrągi i... pijawkę (w małym stawku w górach)
- jadłam hinduskie słodycze, truskawkowe makaroniki ręcznej roboty, płonący deser, absyntowe parfait, tempeh burgera, prawdziwe jagody, pinsę, lody jagodowe z mojego dzieciństwa, rurki z bitą śmietaną (rarytas do dostania niestety tylko w Polsce, poza Polską nie umieją nawet porządnych rurek zrobić!), skałoczepy (limpets) po maderiańsku, słonecznik prosto z głowy!!! (po raz pierwszy odkąd wyjechałam do Szwajcarii - rodzina mi przysłała! -tutaj takowy nie istnieje i jest to jedyny produkt spożywczy, jakiego brakuje mi w Szwajcarii)
- piłam mleko prosto od krowy
- widziałam tęczę "180 stopni" - od "końca" do "końca"
- słyszałam ryki kopulujących jeleni
- spacerowałam w pięknym, obfitym śniegu po ciemku (choć dzięki śniegowi wcale nie było ciemno, można było iść bez latarki)
- widziałam nowy Cirque du Soleil ("Cortco") - b. fajny
- jechałam toboganem ulicznym na Maderze
- trekkingowałam po levadach
- dostałam piękną opaskę, zrobioną własnoręcznie przez moją przyjaciółkę
- wróciłam do jazdy na rolkach
- piłam czerwonego szampana
- przemiły szewc w Polsce naprawił mi buty "od ręki"
- ze względu na atak hakerski, wyzwanie 26 szczytów, które oczywiście zrobiliśmy też w tym roku (po raz piąty z rzędu!), po raz pierwszy zostało przedłużone i to aż do 13 listopada. Wspominałam chyba na blogu, że pogodowo lato 2024 w Szwajcarii było najbrzydsze, odkąd tu zamieszkałam, z tego powodu odpadło więc wiele weekendów na wyprawy w góry... ale dzięki przedłużeniu (w listopadzie była piękna pogoda!) udało nam się ostatecznie zrobić 25 z 26 szczytów
I to by było na tyle, zwłaszcza że zrobiło się bardzo późno, ziew.
Życzę Wam (i sobie), żeby 2025 nas głaskał i rozpieszczał! A jeśli już nie, to żebyśmy choć wszyscy w zdrowiu i przy życiu dotrwali do 2026 - to w zupełności wystarczy :-)
PS Jeźlikto hce - poprzedni rok jest tutaj.
Komentarze
Prześlij komentarz