Osiem lat... czyli podsumowanie emigracji do Szwajcarii: odcinek kolejny.

Nie da się nie dostrzec, że zdumiewanie się prędkością, z jaką upływa czas, stało się już tradycyjną rozrywką na łamach tego bloga. I owszem, wrzesień śmignął w takim tempie, że mimo najszczerszych chęci nie dałam rady zamieścić żadnej notki. Połowa października to natomiast kolejna rocznica mojego przyjazdu do Szwajcarii. Jak zdradza tytuł notki - to już ósma rocznica. (Ładna cyfra. W pewnym sensie okrągła, bo potęga dwójki).



Jakąś część tego, co się przez te osiem lat działo, zrelacjonowałam tu. Krótkie podsumowanie: zdążyłam się w ciągu tych ośmiu lat czterokrotnie przeprowadzić (w tym - dwukrotnie do innego kantonu); trzykrotnie zmienić pracę; wyjść za mąż; pochować jednego ukochanego kota i przygarnąć dwa kolejne; zapoznać w praktyce ze szwajcarskim bezrobociem; odbyć kilkaset wypraw w góry, około setki do ruin zamków i na wieże widokowe, kilkanaście na jarmarki świąteczne, 180 lotów (po)za granicę/ami i tym samym odwiedzić pięć kontynentów; przeczytać około tysiąca książek; obejrzeć kilkanaście seriali, poznać wielu nowych ludzi; zawrzeć nowe przyjaźnie i utrzymać część starych; odwiedzić kilkaset restauracji; przejechać (prowadząc) kilkanaście tysięcy kilometrów; przebiec około dwóch tysięcy kilometrów; uratować wszechświat w pracy co najmniej kilkanaście razy... (Tak, mam słabość do statystyk i podsumowań liczbowych. Nie, nie jestem pewna, czy chciałabym wiedzieć, jaki procent życia zmarnowałam swego czasu na scrollowanie Facebooka czy Instagrama. Tak, zgadzam się, ślad węglowy jest spory. Tak, wiem, że sadzenie drzew nie jest panaceum, ale pozwala poczuć się trochę lepiej... ach, zresztą może napiszę o tym po prostu osobną notkę kiedyś).

Ale tak poza tym, to co konkretnie zmieniło się po tych ośmiu latach, jeśli chodzi o kwestię emigracji? 

Zauważam, że pomału niszczeje mój polski. Zdarzają mi się sytuacje, gdy używam niewłaściwego słowa, bo właściwego nie umiem sobie przypomnieć (ostatni przykład, jaki mam w pamięci - użycie słowa "szelest" zamiast innego dźwiękonaśladowczego, które pasowało znacznie lepiej, ale nie umiałam go sobie przypomnieć... teraz zresztą też nie umiem). Zdarza się mi się wahać nad gramatyką - zatraciłam dawną pewność odnośnie tego, co jest poprawne. W pewnych sytuacjach (np. mówienie "przepraszam", gdy się kogoś niechcący potrąci) odruchowo używam niemieckiego - nawet gdy rozmowa toczy się po polsku lub gdy jestem w Polsce. 
Prawda, że w Polsce bywam rzadko, ale większość książek czytam jednak po polsku. A mimo to erozja językowa powolutku postępuje. (Przy okazji: jeśli widzisz w moim tekście jakiś błąd - napisz, będę bardzo wdzięczna!)  


Moje myśli są mieszanką polskiego, angielskiego i niemieckiego. Moje notatki często też. Bywa to kłopotliwe przy wyszukiwaniu czegoś na komputerze - nigdy nie mogę być pewna, w jakim języku to zapisałam. 


Przyzwyczaiłam się do szwajcarskich parkingów i parkowania równoległego. Czuję się nieodmiennie odrobinę zirytowana faktem, jak wolno 95% samochodów tu rusza na zielonym świetle. Fakt, że trochę też to bawi - gdy jestem szybsza od jakiegoś Porsche czy innego Maserati. 


Tutejszy spokój, opanowanie i brak pośpiechu udzieliły się i mnie. Ba, nie lubię się już spieszyć do tego stopnia, że praktycznie przestałam to umieć - nawet gdy teoretycznie byłaby taka potrzeba. 


Znacząco wzrósł współczynnik mojego optymizmu, przekonania o życzliwości innych ludzi oraz wiary w pozytywne rozwiązanie każdego potencjalnego problemu - i szybkość, z jaką przestaję się przejmować problemami nierozwiązywalnymi (typu uszkodzenie czegoś). 


Uśmiecham się do obcych ludzi i automatycznie odpowiadam na ich uśmiechy. Nawiązywanie rozmów (networking) przestało być jakimkolwiek problemem. 


Nie obchodzi mnie już w ogóle, że ktoś w internecie nie ma racji. Nie pamiętam, kiedy ostatnio odbyłam tam jakąkolwiek poważną czy dłuższą dyskusję. Nie zgadzam się z kimś - trudno, wzruszam ramionami i idę dalej.


Znacząco polepszyło się moje rozumienie dialektu szwajcarskiego. Nieśmiało próbuję też nim czasem mówić.


Przestałam w jakikolwiek sposób nadążać za sytuacją w Polsce. Wielu polityków, after itp. wspominanych czasem przez przyjaciół i znajomych w ogóle nie kojarzę. To akurat wiąże się też z tym, że przestałam korzystać z mediów społecznościowych. Bywam jeszcze na Twitterze, ale rzadko - natomiast jeśli już, to głównie tym kanałem docierają do mnie informacje o tym, że coś się stało (ostatnio to były chyba ścieki w Wiśle?) Na polskie portale informacyjne zaglądam jeszcze rzadziej. To bardzo przygnębiająca lektura; a dodatkowo, oddając się jej, za każdym razie odczuwam bezsilność i złość, wolę więc tam nie zaglądać... 


Przyzwyczaiłam się do konkretnej jakości bardzo wielu rzeczy, w związku z czym oczekuję jej w różnych sytuacjach. Co za tym idzie - trudniej o wywołanie u mnie zachwytu. Stałam się zdecydowanie bardziej wybredna. 


Dobrze mi tu. Przeprowadzkę do Szwajcarii oceniam jako jedną z moich najlepszych życiowych decyzji. (Mam nadzieję, że tak samo twierdzić będę za pięćdziesiąt lat!)  

(PS A jeśli chcecie poczytać o poprzednich podsumowaniach, to tutaj jest pierwsze pół roku, rocznica numer pięć oraz siódma. Nie jestem pewna, czy opisywałam jakieś inne).      

Komentarze

  1. Językowe spostrzeżenia mam identyczne. też odruchowo mówię w Polsce pardon i bonjour, nawet jeśli WIEM, że to nie to :). braku pośpiechu natomiast zazdroszczę bardzo. Może powinnam się przeprowadzić...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty