Pralka, puste butelki i szampon, czyli sprzątanie, mycie i czyszczenie wszelakie.

Miał być ciąg dalszy, to i jest. Zacznijmy może od kwestii prania.
W Polsce, jak wiemy, standardem i normą jest, że każdy posiada pralkę automatyczną, a ograniczeniem w kwestii prania jest co najwyżej czas ciszy nocnej w przypadku zamieszkiwania w bloku czy kamienicy. W Szwajcarii, z niepojętych dla mnie powodów, gdy mieszka się w kamienicy lub bloku - korzysta się ze wspólnej pralni (znajdującej się najczęściej w piwnicy/na poziomie sutereny). Ludzie nie posiadają pralek w mieszkaniach (a co za tym idzie, nawet, gdyby się takową nabyło - nie ma jej gdzie podłączyć). [11.02.2018 - na szczęście posiadają, ale głównie w nowym budownictwie] Gdy wraz z koleżanką Hiszpanką omawiałyśmy podczas przerwy na lunch ten niewygodny i dziwny dla nas fakt, kolega Szwajcar zdziwił się z kolei, że u nas takie rozwiązania jak wspólna pralnia nie funkcjonują i że wszyscy mamy pralki w mieszkaniach, oh, really?! To się chyba nazywa różnice pralk^hhh kulturowe.

Wracając do meritum: pralki są dobrem wspólnym. Zależnie od budynku, można korzystać z nich bez ograniczeń lub ma się wyznaczone dni, w które wolno wykonywać pranie. W moim bloku jest tak, że z dwóch (na trzy) pralek wolno korzystać wyłącznie w przypisane sobie dni, czyli raz na dwa tygodnie. Sytuację ratuje fakt, że jest jeszcze trzecia pralka - dostępna na zasadzie "jeśli wolna, to pierzesz" i że soboty (i niedziele od 18.00) są Dniami Bez Zapisów, co umożliwia korzystanie w tym czasie z pozostałych dwóch pralek (chyba, że - naturalnie - ktoś nas uprzedził). Płyny i proszki w niektórych budynkach trzymane są w pralni, w innych nie - u mnie akurat nie, co jest równoznaczne noszeniu ich ze sobą wraz z koszem brudnego prania. Obowiązkowym dodatkiem do każdej pralki jest suszarka, z której jednakowoż - jako była mieszkanka Ojropy Cętralnej, nieobeznana z podobnymi cudamy cywylyzacyjnymy - jeszcze nie korzystałam. (Ale wszystko przede mną!) Pranie (i suszenie) nie jest oczywiście darmowe; w poprzednim naszym mieszkaniu kosztowała ta przyjemność 60 rappenów (niezależnie od czasu i temp. prania), tutaj jest drożej i zależnie od czasu prania i temperatury wody - z grubsza należy liczyć się z wydatkiem ~1,2 CHF za standardowe pranie w 40 stopniach. Płatności zaś dokonuje się, wsadzając kartę z chipem do licznika i wybierając czas prania, będący wielokrotnością dziesięciu minut. Jeśli przeszacowaliśmy czas prania, niezużyte minuty można oczywiście "odebrać" po jego zakończeniu. (Nie wiem, co dzieje się, gdy zapłaci się za zbyt krótki czas, ale nie zamierzam tego testować, bo zapewne zakończyłoby się to zatrzymaniem pralki w połowie prania). Karty doładowuje się u gospodarza domu. Pranie rozwiesza się w pomieszczeniach suszarni i powinno się je sprzątnąć w ciągu 24 godzin od rozwieszenia. Jeśli o tym zapomnimy, a następnemu piorącemu zabraknie wolnego miejsca na sznurkach, może zdarzyć się, że zbierze nasze suche pranie i ułoży je na znajdującym się w pralni stole. Jeśli miejsce na sznurkach jest, nikt naszych rzeczy nie ruszy (choć mnie natychmiast przypomniało się o istnieniu fetyszystów damskiej bielizny/rajstop/pończoch. Tyle że oni chyba lubią tylko brudne, nie? Uff). Kradzieży również obawiać się nie musimy (o czym bardziej szczegółowo później). Jak widać, pranie, które w Polsce jest czynnością hm, łatwo dostępną i pozwala np. na nastawienie prania przed wyjściem z domu i wyjęcie go po powrocie czy na rozbieranie się przy pralce celem wrzucenia do niej tego, co mamy na sobie, tutaj zostało dość znacznie skomplikowane. Moim zdaniem - niepotrzebnie. Pozwala to co prawda znacznie lepiej niż w Polsce kontrolować wydatki (płacimy niewielką i znaną nam z góry kwotę za prąd; opłata za wodę, jak mniemam, jest w czynszu, jako że na świecie nie ma nic za darmo), nie grozi nam zalanie sąsiadów, nie jesteśmy zmuszeni do kupna pralki czy suszarki, przygotowania sznurków itp., niemniej - ja wolę mieć pralkę w mieszkaniu. Tak jest po prostu wygodniej. A rozwiązanie w postaci pralni widziałabym jako dobre w Polsce w przypadku mieszkań wynajmowanych np. przez studentów, których zazwyczaj nie stać na nabycie pralki (oczywiście, gdyby jakimś cudem zapewnić to, że nikt nikomu nie ukradnie ubrań czy proszku do prania, a przede wszystkim - że z pralni nie znikną nagle pralki czy suszarki...) Do rozwiązania szwajcarskiego można się oczywiście przyzwyczaić (po wstępnych trudnościach ze zrozumieniem, jak to wszystko właściwie działa), ale jakieś to takie... nieintymne. No security. No nie wiem, nie podoba mi się. I już. [11.02.108 - o tak, po paru latach zdążyłam już zapomnieć, jakim koszmarem był brak pralki i suszarki w mieszkaniu]

Skoro już mowa o czyszczeniu (ubrań), to przejdźmy do czyszczenia czego innego: tzw. środowiska naturalnego. Się znaczy, recykling. W Polsce, mimo że nie jest to obowiązkowe, zawsze bardzo starannie segregowałam śmieci (nawet mimo świadomości tego, że ponoć część z nich - jeśli nie wszystkie - trafia potem i tak na wspólne wysypisko... Ale zawsze można mieć nadzieję, prawda. Może UE pilnuje. Czy coś. Nie wiem, cokolwiek. Nie mówcie, że całkiem nic i że bez sensu, bo będzie mi przykro). Podobała mi się bardzo organizacja kwestii recyklingu w Niemczech (obowiązkowy, wszędzie pojemniki na szkło, papier i plastik) i sądziłam, że tutaj będzie podobnie. Hm. Nie do końca. Szwajcarzy mianowicie postanowili pójść w tej kwestii o krok dalej i w związku z tym rozpisali szczegółowy kalendarz recyklingowy (dostaje się go przy zameldowaniu w danym mieście). Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że pojemniki na szkło (osobno: brązowe, zielone i białe) oraz aluminium i puszki stoją sobie tu i tam, zaś pojemniki na butelki plastikowe - wyłącznie w/w pobliżu sklepów. Człowiek, z jednej strony zadowolony, że wreszcie ma pojemnik na puszki i że tak ładnie może posegregować szkło, a z drugiej zirytowany, że te pojemniki na butelki to tylko w pobliżu sklepów, zagłębia się w kalendarz recyklingu, zastanawiając się, co z papierem (tym zadrukowanym, nie toaletowym). I wyczytuje, że w określone dni miesiąca przed blok (lub drzwi domu) wystawiać można, a wręcz należy: w dany dzień papier (ułożony w stosik i związany sznurkiem), w inny - kartony, w jeszcze inne dni: ubrania (czyt. szmaty), meble, gruz, drewno i licho wie co jeszcze. Wszystko, co nie zalicza się do powyższych kategorii, zostanie wywiezione, a jakże - ale tradycyjnie i tak samo jak w Polsce, czyli odpłatnie. Płatność zaś, w przeciwieństwie do abonamentu w PL, polega na zakupie kolorowych naklejek, którymi w odpowiedniej ilości należy okleić worek na śmieci. Innymi słowy: im staranniej segregujesz, tym mniej inwestujesz w wywóz. Worki bez naklejek nie zostaną bowiem zabrane. Wot, technika. [11.02.2018 - tak naprawdę jest różnie w różnych gminach - gdzieniegdzie naklejki, gdzieniegdzie specjalne worki na śmieci. Funkcjonują również tzw. Sammelhofy - czyli miejsca przyjmujące absolutnie każdy rodzaj recyklingu]

Od czyszczenia środowiska naturalnego przejdźmy płynnie do czyszczenia się - kwestia ta zaś posłuży nam jako pretekst, by dotrzeć do właściwego tematu tego akapitu. Czyli kosmetyków (żel pod prysznic, który służy do ww. wspomnianego czyszczenia, to wszak też kosmetyk, prawda). O tym właśnie i tylko o tym (no dobra, także o reklamacji) traktować będzie niniejszy akapit, toteż niezainteresowani mogą przystąpić do czytania następnego.

Jak powszechnie wiadomo, kosmetyki dzielimy na tzw. kolorowe (jeśli czyta to ktoś niezorientowany, wyjaśniam, że chodzi o te do malowania się) i pielęgnacyjne. Jeśli chodzi o kolorówkę, to zarówno w CH jak i za północną jej granicą, znajdziemy standard tych samych korporacji, co wszędzie indziej na świecie, tyle, że w ilości znacznie obfitszej niż w Polsce (niestety wiele firm nie sprzedaje w Polsce swojej kolorówki, a tylko pielęgnacyjne) plus kosmetyki tych x firm, których w PL nie dostanie się w stacjonarnych sklepach w ogóle.
Ja, jako że malować się lubię, czuję się uszczęśliwiona podwójnie - raz, że mam tutaj o wiele większy wybór, dwa, że wydatek raptem 80 EUR pozwala mi na kupno np. paru tuszy Diora/Chanel/Guerlain itd. Tutaj bowiem taki tusz czy podkład to ok. 20-30 EUR/CHF (czyli jest w stanie pozwolić sobie na niego bez trudu 99% społeczeństwa). To samo dotyczy perfum. Moja kolekcja lakierów do paznokci również się powiększyła, bo jakoś łatwiej sięgnąć do portfela po parę franków czy euro, niż po kilkanaście złotych.
Dodatkowo bardzo mile zaskoczył mnie fakt, że kosmetyki kolorowe podlegają tu reklamacji. Tak się złożyło, że jeden z tuszy, który kupiłam, okazał się być kompletnie wyschnięty - zatem, zła jak osa, wyruszyłam po kilku dniach z reklamacją: bez nadziei, że mi ją w ogóle uwzględnią, ale dla porządku, żeby sobie nie myśleli, że mogą sprzedawać niepełnowartościowe produkty. Pani reklamację przyjęła, w ogóle nie próbując podważyć moich słów (co mnie zdziwiło, jako że, nauczona polskimi doświadczeniami, spodziewałam się usłyszeć, że to ja pewnie zostawiłam ten tusz otwarty i dlatego wysechł albo włożyłam go do piekarnika albo... więc won!); ba, przeprosiła mnie, zapytała czy jestem jeszcze zainteresowana tym tuszem (tzn. wymianą go na nowy), czy też wolałabym raczej zwrot gotówki. Następnie tusz wymieniła, upewniając się, że tym razem dostałam pełnowartościowy i powiedziała, że gdyby jeszcze przypadkiem coś było nie tak, żebym nie wahała się przyjść znowu. A wszystko to okraszone było miłym uśmiechem. Moja mentalna szczęka opadła mi ze zdziwienia aż do podłogi; wyszłam ze sklepu oszołomiona i kompletnie rozbrojona, jako że całe moje bojowe nastawienie, ostrzenie kłów i szponów, okazało się zupełnie niepotrzebnie. Czyli można. Miło, bez problemu i tak po prostu. Tak, żeby klient chciał wrócić - i to bynajmniej nie w celu awantury.
Ale ad rem, czyli kosmetyki pielęgnacyjne. Asortyment niemiecki (jako, że do tego mam blisko, więc i miałam okazję się z nim dobrze zapoznać) rozczarowuje. Oczywiście, mają więcej i dużo lepszej jakości niż ich polskie odpowiedniki kosmetyków tzw. koncernowych (L'oreale i reszta), ale - zwłaszcza w kwestii kosmetyków do pielęgnacji ciała i do kąpieli - nie mogą równać się z Polską i naszymi rodzimymi firmami kosmetycznymi (Ziaja, Farmona, Bielenda, Flos-Lek, AA itd.) Zwłaszcza, że jako konsumentka dość uświadomiona, od ładnych paru lat już nie czytam ulotek i opisów, a polegam na składzie chemicznym - z którego jasno i niezbicie wynika, że polskie firmy są po prostu lepsze. Kto nie wierzy, niech porówna np. skład masła do ciała Ziai i dowolnego l'orealowego balsamu. [11.02.2018 - nie odkryłam jeszcze wtedy istnienia biosklepów z kosmetykami. Niemniej wciąż uważam, że w Polsce da się kupić mnóstwo bardzo dobrej jakości i tanich kosmetyków]

Szwajcaria z kolei, jako kraj gardzący centrami handlowymi, hipermarketami i sieciowymi drogeriami typu Rossmann czy DM (mają tu tylko Body Shop, Yves Rocher i Douglasa), stawia na jakość. Nie zauważyłam tu zbyt wielu produktów koncernowych do pielęgnacji; są za to drogerie z kosmetykami ekologicznymi i/lub wyłącznie ze składników naturalnych (np. Weleda, które to produkty w PL występują bardzo nielicznie, tutaj zaś mają cały ich asortyment). W każdym razie, oprócz zapoznawania się z produktami rynku lokalnego, zamierzam również w dalszym ciągu wspierać polski kapitał w postaci firm kosmetycznych. Bo warto. (Hm. W sumie, to mogliby mi zapłacić za reklamę... choć podejrzewam, że nie zainteresowałby ich tak nieliczny target, jaki ma tu dostęp. Wzdech).

Komentarze

Popularne posty