Pakowanie w szufladki.

W poprzedniej notce wspomniałam, że przeprowadzka pozwoliła mi na zmianę pewnych opinii.

Otóż od początku emigracji aż do ostatniej przeprowadzki przekonana byłam, że Szwajcarzy, jakkolwiek jako społeczeństwo bardzo sympatyczni, życzliwi i pomocni, w relacjach koleżeńskich są raczej nieskorzy do bliższego kontaktu i utrzymujący duży dystans. Prawdą jest też jednak, że pracując w firmie niewielkiej, za to intensywnie wielonarodowościowej, nie za wielu tych Szwajcarów zdążyłam poznać...

Po przeprowadzce i zmianie pracy trafiłam do firmy sporej, w której jednak cudzoziemców jest jak na lekarstwo. Ok, są jacyś Niemcy, ale dla mnie (tylko nie mówcie tubylcom!) Niemcy nie liczą się jako obcokrajowcy - ze względu na język. W swoim nowym zespole jestem jedyną cudzoziemką, a w dwóch innych, z którymi mam regularny kontakt, w ogóle żadnych cudzoziemców nie ma. I co? I wszyscy są tak otwarci, kontaktowi i tak fajnie się z nimi gada, że ja, prawie-introwertyczka, zarzuciłam zupełnie rozrywkę lunchową w postaci czytania, a sam lunch nierzadko wydłużam nawet i do godziny - tylko dlatego, że tak dobrze mi się rozmawia (!)

Pracowałam w życiu w wielu firmach, kilku w Polsce i dwóch tu, ale po raz pierwszy zdarzyło mi się złapanie takiego kontaktu, jakbym się z kolegami z pracy od dawien dawna bardzo dobrze znała. Mimo upływu kilku już miesięcy, wciąż nic się nie zmieniło - czyli nie jest to, jak się obawiałam, jakaś podstępna wersja demo, tylko... tylko, no właśnie, całe moje radosne pakowanie Szwajcarów do zgrabnej szufladki było zupełnie bez sensu. Nic w tym odkrywczego, że szufladki są bez sensu, sama wiedziałam to już wcześniej - a jednak ciągle zdarza mi się złapać na tym, że z jakichś pojedynczych korzystam. Tym lepiej, że tej już się pozbyłam. 

Komentarze

Popularne posty