Co ja robię tu cz. II

Zgodnie z zapowiedzią - dziś o tym, czego na emigracji nie lubię, co mi przeszkadza i czego mi brakuje.

1) Język. Oczywistość dla każdego ekspata, jak sądzę. Niezależnie od tego, że niemieckim i angielskim władam biegle, ich znajomość nie dorasta do pięt mojej znajomości polskiego - zarówno jeśli chodzi o zasób słownictwa, poprzez możliwość tworzenia i rozumienia żartów słownych, na wyczuciu, jakie słowo lepiej pasuje w danym kontekście kończąc. Ba, naukowcy twierdzą, że nasza osobowość powiązana jest z językiem, w jakim mówimy - i mówiąc w innym, nawet jeśli znamy go dobrze, prezentujemy się jednak odmiennie. Tak więc owszem, brakuje mi tego, że tubylcy nie mówią po polsku. Heh, gdyby choć mówili po niemiecku... Szwajcarzy w części niemieckojęzycznej posługują się jednak domyślnie dialektem. W dialekcie rozmawiają też między sobą; na dialekt przechodzą automatycznie, gdy są podekscytowani lub podenerwowani. Chyba już kiedyś o tym pisałam, że najczęściej wypowiadane tu przeze mnie zdanie to "Können Sie Hochdeutsch sprechen?" (pol. "Czy może(cie) Pan/Pani/Państwo mówić literackim niemieckim?" Nie, żeby dialekt był wersją nie-literacką niemieckiego, bo z niemieckim jako takim ma naprawdę nie tak wiele wspólnego... ale to tłumaczenie najbardziej chyba oddaje sens).

2) Urlop i dni świąteczne. Tu problem da się streścić w dwóch słowach: za mało. Standardowa liczba dni tutejszego urlopu to zaledwie dwadzieścia pięć. Czyli wystarcza tylko na dwa dwutygodniowe wyjazdy (mam na myśli pełne dwa tygodnie na miejscu - a do tego jeszcze dochodzą przeloty), jeśli połączy się je z jakimś świętem i okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Dla mnie to stanowczo za mało. Dodatkowo nie wszystkie firmy zezwalają na urlopy niepłatne (moja obecna na szczęście tak i zamierzam z tego skorzystać). Owszem, można wyrobić dodatkowe dni z nadgodzin, ale to dość męcząca wersja (wiem, bo korzystałam wiele razy). Liczba dni świątecznych w Szwajcarii jest też znikoma, zwłaszcza w porównaniu z francuskim i niemieckim sąsiadem. Dni świąteczne zależą tu od gminy i kantonu, ale najczęściej jest to ok. ośmiu w ciągu roku: Wielki Piątek, Lany Poniedziałek, 3 dni w maju, 1 sierpnia, Boże Narodzenie. Ja ze względu za zamieszkanie w kantonie katolickim wolne mam jeszcze 15 sierpnia, 1 listopada i 8 grudnia, ale pff, to wciąż o wiele za mało. Najgorsze  jest to, że były tu głosowania zarówno odnośnie zwiększenia liczby dni urlopu, jak i ustanowienia większej liczby świąt. I za każdym razem ludzie je odrzucali - i to większością głosów... Doprawdy, ten aspekt tutejszej mentalności jest mi zupełnie obcy.

3) Wysokie ceny usług. Oczywiście, Szwajcaria, gdy porówna się ją z innymi krajami, ogólnie nie należy do tanich, niemniej w stosunku do pensji wiele rzeczy jest tańszych niż np. w Polsce (co nie jest jakimś specjalnym sukcesem, Polska to niestety bardzo drogi kraj). Wszelakie usługi tutaj kosztują jednak słono. Przykłady: krawiec - 50 CHF za wymianę zamka w spódnicy; przedstawiciel serwisu lodówkowego - 100 CHF za wymianę uszkodzonych drzwiczek zamrażarki + 100 CHF za dojazd; weterynarz - wizyta kontrolna dwóch kotów wraz z badaniem krwi i moczu to już ok. 200-300 CHF, a w przypadku konieczności operacji czy bardziej skomplikowanych badań, ceny szybko idą w górę. (Poważna choroba zwierzęcia to rachunki sięgające nawet kilku tysięcy).

4) Parkowanie. Pisałam kiedyś, na samym początku, o różnych typach miejsc parkingowych w Szwajcarii. Ogólnie jednak miejsc tych jest mało (nie brakuje ich tylko na normalnych parkingach), a że parkować wolno tylko i wyłącznie na nich, bywa, że marnuje się dziesięć minut czy kwadrans, krążąc w poszukiwaniu jakiegoś najbliższego wolnego miejsca. Zdecydowanie wygrywają tutaj kierowcy niewielkich samochodów - im zawsze jest łatwiej coś znaleźć.

5) Brak ścieżek rowerowych. Nie ma tu prawie w ogóle typowych ścieżek rowerowych - rowerzyści w 95% procentach przypadków powinni poruszać się ulicą, na odcinku przy krawędzi jezdni, "odgrodzonym" żółtą linią. Oczywiście, przy zmianie kierunku czy na światłach trzeba jeździć nieraz po prostu między samochodami. Moim zdaniem to niebezpieczne i stresujące (mimo że tzw. kultura jazdy jest tu ogólnie na wysokim poziomie, ale kto mi zagwarantuje, że ulicą nie będzie na przykład pędził akurat jakiś Włoch?) W efekcie bardzo często jeżdżę tutaj po chodniku albo po prostu gdzieś z dala od ulicy... a to pierwsze może, oczywiście, skończyć się któregoś dnia mandatem.

6) Nie ma dostępu do morza. Jestem w stanie z tym żyć, jako że mają tu mnóstwo czystych i ogromnych jezior, ale czasem tęsknię za spacerami po plaży, słoną wodą i bryzą.

7) Kabanosy i świeży słonecznik (prosto z "głowy"). Nie wiedzieć czemu, produkty te są tu nieznane i nigdzie niesprzedawane! Dramat, proszę Państwa, po prostu dramat. O ile kabanosy mogę sobie przywieźć (lub przysyłają mi) z Polski, ew. mogę nabyć je w Niemczech (choć polskie są lepsze), o tyle dostępu do świeżego słonecznika po prostu nie mam... Chlip.

Komentarze

Popularne posty