Co ja robię tu.

Byłam i bywam pytana o wrażenia z emigracji, o to, jak mi się tutaj żyje - także w kontekście różnych stereotypów, krążących na temat Szwajcarów. Poniższa notka to częściowa odpowiedź na te pytania. O powodach do irytacji będzie następnym razem. Dzisiaj optymistycznie - dlaczego, po ponad czterech latach, wciąż lubię i chcę tutaj mieszkać?

1) Społeczeństwo. Ludzie są mili, życzliwi i pomocni. Dotyczy to znaczącej większości osób, jakie tu w ciągu tych kilku lat poznałam/spotkałam/miałam jakąkolwiek interakcję z - włączając nawet te typu "mijanie na ulicy". Wyjątki można policzyć na palcach. Uśmiech, brak wulgarności i kultura osobista to norma, też w stosunku do osób całkiem obcych, na ulicy czy w tramwaju. Wylewany jad czy frustracja są ekstremalnie rzadkim zjawiskiem; podobnie jak osoby drastycznie zaniedbujące higienę osobistą. W sklepie czuję się jak oczekiwany gość, któremu chce się poświęcić dowolną ilość czasu, bez okazywania żadnych oznak zniecierpliwienia czy złego humoru. W urzędach, cokolwiek potrzebuję załatwić, nie przysparza to żadnych problemów -  i to mimo tego, że niemiecki nie jest moim językiem ojczystym. Nikt nie próbował stwarzać mi jakichkolwiek przeszkód czy udawać, że mnie nie rozumie. Nie zdarzyło mi się też zetknąć z rasizmem ze względu na narodowość czy po prostu fakt bycia cudzoziemką. Zazwyczaj jestem tu (i nie tylko tu) brana za Rosjankę lub Francuzkę; zdarzało mi się spotykać osoby, uprzejmie przechodzące na francuski, żebym nie musiała się męczyć mówieniem po niemiecku - czy zagadujących po rosyjsku. (Pech chce, że nie władam żadnym z tych języków). Ludzie mają tu też ogólnie niski poziom agresji - niezależnie od tego, czy są trzeźwi, czy pijani. Brak wulgarnych zaczepek na ulicy.

2) Zaufanie. Domyślnie ludzie tu nawzajem sobie ufają - nie ma zakładania, że (współ)obywatel jest oszustem czy złodziejem. Pomijając, że jest to po prostu przyjemne - znacząco ułatwia życie i przekłada się również na obowiązujące tu prawo. Oczywiście ja, jako wychowana w Polsce, nadal mam odruch pilnowania torebki czy portfela. Podobnie jak nadal zwracam uwagę na kabriolety, zostawione z otwartym dachem, nieprzypięte rowery, itp. I nadal zachwyca mnie tutejszy system sprzedaży przy niektórych gospodarstwach - mała budka z towarem: owoce, warzywa, jajka (w mini lodówce), dżemy, soki, galaretki... i kasetka - albo nawet zwykły talerzyk - na pieniądze; czasem jeszcze zeszyt do wpisania zakupionej pozycji. Kładziesz pieniądze na talerzyku, bierzesz zakupiony towar, idziesz. Nikt tego nie pilnuje. 

3) Środowisko pracy. Traktowanie pracownika jak człowieka; branie pod uwagę, że może mieć na przykład kłopoty zdrowotne, problemy osobiste czy wreszcie - życie prywatne. Weekend i urlop są tu dla większości czasem świętym; a że ja należę do osób, które nawet nie mają skonfigurowanego mejla pracowego w domu, bardzo mi to pasuje. Zjawisko nadgodzin istnieje o tyle, że jeśli się je wyrabia, to odbiera potem jako urlop. (Dorabiam sobie w ten sposób dodatkowe dni do urlopu, bo standardowe tutaj 25 to dla mnie zbyt mało). Poziom stresu w pracy jest minimalny; nawet gdy coś wymaga pośpiechu, to z mojej - polskiej - perspektywy, nie jest to tak naprawdę żaden pośpiech... Ludzie w pracy traktują się wzajemnie z szacunkiem. Nie ma krzyków i warczenia na siebie; irytacja czy zniecierpliwienie okazywane są bardzo rzadko. Pracuję w środowisku, gdzie przeważają mężczyźni. Mimo tego atmosfera jest generalnie wolna od szowinizmu. Występuje tu też zjawisko, do którego sama musiałam się przyzwyczaić - jeśli w jakiejś kwestii zawini inny zespół w firmie, w Polsce zazwyczaj ludzie nakręcają się na zasadzie "to wszystko przez nich" i spędzają czas na utyskiwaniu; co rodzi też wzajemną wrogość. Tutaj tej tendencji nie ma - trudno, tamci zrobili coś źle, ale przecież nie celowo; jesteśmy jedną firmą, trzeba przejść nad tym do porządku dziennego i szukać rozwiązania danej sytuacji.

4) Podatki. Podatek rośnie tu wraz z zarobkami, progów jest kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt. Pieniądze te wydawane są zazwyczaj w sposób sensowny, co widać na co dzień - nie mam więc poczucia, że są zmarnowane. Bardzo podoba mi się też istnienie tzw. podatku kościelnego: płacą go wyłącznie osoby, które zadeklarowały się jako wyznawcy danej religii - i podatek ten przeznaczony jest na potrzeby właśnie ich kościoła. Co zresztą prowadzi do następnego punktu:

5) Laickość. Szwajcaria jest krajem typowo laickim, więc religia jako taka nie jest tu żadnym punktem zapalnym. Ba, w ogóle się o niej nie rozmawia. Jest traktowana jako prywatna sprawa każdej osoby. Kwestie typu antykoncepcja, aborcja czy in-vitro, które w Polsce budzą gorące dyskusje, tu traktowane są jako coś zupełnie normalnego: prywatny wybór każdego człowieka. Dofinansowania do antykoncepcji niestety nie ma. Tabletki "po" można kupić bez recepty w aptece. Aborcja (z tego co czytałam, stosowana jest tu chyba tylko farmakologiczna) do trzeciego miesiąca wykonywana jest na życzenie kobiety i finansowana przez kasę chorych z podstawowego ubezpieczenia. In-vitro w żaden sposób finansowane nie jest, ale z tego co się orientuję, choć drogie, jest w zasięgu finansowym większości pracujących tu ludzi. Rocznie dzięki tej metodzie rodzi się tu ok. dwóch tysięcy dzieci. Eutanazja - dostępna dla śmiertelnie chorych - również jest płatna. W przypadku np. śmiertelnej choroby genetycznej można zarejestrować się z wyprzedzeniem w organizacji, zajmującej się eutanazją - w razie gdyby nagłe pogorszenie stanu miało uniemożliwić wydanie późniejszej dyspozycji.

6) Transport miejski i krajowy oraz autostrady. Punktualność szwajcarskich pociągów jest przysłowiowa. Świetną opcją jest to, że kupuje się tu bilet na trasę, a nie na konkretny pociąg - w związku z czym wszystko nam jedno, czy to TGV, IC, EC, InterRegio... byle jechał w pożądanym kierunku. Pociągi są na ogół bardzo czyste, toalety w nich należycie wyposażone, a jedzenie w tutejszym odpowiedniku "Warsu" smaczne. Mają też pod dostatkiem gniazdek elektrycznych. (Jedyne, czego brakuje, to Wi-Fi). Jako że Szwajcaria to mały kraj, z jednego końca na drugi można dostać się w cztery godziny - i najlepsza opcja to właśnie pociąg (omija się potencjalne korki, a na niektórych trasach - konieczność załadowania samochodu na pociąg). Jako wieloletnia przymusowa klientka PKP, jazdę pociągiem polubiłam ponownie właśnie tutaj. Jedyny minus to to, że bilety są drogie - samochód wychodzi znacząco taniej. Autostrad nie brakuje, więc na krótkich odcinkach - czy weźmie się samochód, czy pociąg - dojazd te 100 km i tak potrwa ok. godziny. Transport miejski (tramwaje, autobusy, trolejbusy, statki) kursuje regularnie i b. często - w efekcie, jeśli mieszka się i pracuje w mieście, jazda do pracy autem nie ma żadnego sensu, komunikacją miejską jest szybciej i wygodniej. Pociągi są zgrane czasowo z komunikacją miejską, zwłaszcza w małych miasteczkach i na wsiach - co oznacza, że najczęściej ma się 2-3 minuty na przesiadkę z pociągu do autobusu. Korzystałam z tego wiele razy i ten czas spokojnie wystarcza.

7) Alpy. Tuż za rogiem. Kto kocha góry, wie, o czym mówię. Jeśli tylko w weekend jest ładna pogoda, mogę ruszać w trasę i czuję się jak na wakacjach. I kolejki linowe oraz szynowe. Kocham kolejki linowe, a tu jest ich istne zatrzęsienie. W zimie - poza nartami - świetną opcją są sanki; zjazd z wysokości tysiąca czy dwóch tysięcy metrów. W lecie - poza klasycznym wędrowaniem - są też parki linowe i tzw. bobsleje - w wersjach szynowych i klasycznych. (Nie mam pojęcia, jak się toto nazywa po polsku, takie coś, o.

8) Sery, słodycze, wino. Nie sądzę, że to akurat wymaga dodatkowych wyjaśnień.

Komentarze

  1. Takie coś, o – w Poznaniu w Malta Ski nazwali (letnim) torem saneczkowym, w Zakopanem na Gubałówce – zjeżdżalnią grawitacyjną. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Samochód nijak nie wychodzi taniej niż GA. Samo ubezpieczenie i podatek drogowy to ok. 1000CHF rocznie, do tego oczywiście zakup i amortyzacja samochodu, przeglądy i serwisy, o paliwie nawet nie wspominając.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty