Miszmasz, czyli #mzf.

Kiedy myśli się o Szwajcarii, jedno z pierwszych skojarzeń, jakie przychodzi do głowy, to banki. Mogłoby się więc wydawać (zwłaszcza jeśli jest się zwierzęciem domyślnie bezgotówkowym, jak na przykład ja), że wszędzie można zapłacić kartą, a gotówka niespecjalnie się tu przydaje. Błąd. Na przykład jeśli idzie się w góry i planuje na koniec długiej trasy zjechać kolejką krzesełkową, żeby zdążyć na ostatnią kolejkę gondolową... Wtem! Okazuje się, że za tę kolejkę krzesełkową, śmiesznie zresztą tanią, zapłacić trzeba pieniądzem fizycznym. A w portfelu pustka, bo kilka godzin wcześniej cała nie-tak-znowu-wielka-ilość posiadanej gotówki wydała się na lunch w górskiej restauracji bez zasięgu (czyli płatność kartą niemożliwa). Dobrze, że pani obsługująca kolejkę była tradycyjnie po szwajcarsku miła i ufająca ludziom, więc pozwoliła zjechać za obietnicę, że płatność zostanie uiszczona na dole. (Została, oczywiście).

Ale rzecz tyczy się nie tylko wysokogórskich restauracji czy kolejek. W Szwajcarii kwitnie prywatny handel detaliczny produktami rolno-spożywczymi, czyli mówiąc prościej: gospodarstwa wystawiają na sprzedaż owoce, domowej roboty sery, dżemy itp. Można więc sobie na szlaku coś kupić - ale oczywiście wyłącznie za gotówkę. Także jeśli chcemy wejść na wieżę widokową, najczęściej potrzebujemy jakichś drobnych monet (1 franka albo 50 rappenów).

Ale przykra niespodzianka "gotówkowa" może czyhać nawet w mieście - jest sobie na przykład pewne centrum handlowe w Zurychu, największym zresztą mieście Szwajcarii, gdzie parkomat przyjmuje wyłącznie gotówkę... (A gdy zamkną to centrum handlowe, to najbliższy bankomat, gdyby kto pytał, oddalony jest o ponad kilometr. Wiem z doświadczenia!)

Reklamy. Reklamy, jak każdy wie, można sobie obejrzeć np. w kinie albo telewizji. Specyfika tych szwajcarskich polega na tym, że są to reklamy w... szwajcarskim dialekcie. (Te kinowe na dodatek, zupełnie inaczej niż w Polsce, dotyczą w dużej mierze danego miasta - tego, w którym się kino znajduje). Za śmieszne uważam szczególnie puszczanie reklam w dialekcie przed seansem bez niemieckiego dubbingu - bo ludzie, którzy zadają sobie trud wyszukania takiego akurat seansu, są w 99% cudzoziemcami, więc o ile obrazki zobaczą, o tyle treść nie bardzo trafi w target; równie dobrze można by dźwięk puszczać w suahili. Ale, oczywiście, jeśli dane firmy życzą sobie marnować w ten sposób własne pieniądze, to przecież ich sprawa. Osobiście zabawiam się w tym przypadku zgadywaniem, czego reklama dotyczy (nie zawsze jest to oczywiste).

O ile każdy łatwo i szybko skojarzy obrazek krów czy owiec na alpejskich łąkach, o tyle mam wrażenie, że niezbyt rozpowszechniona jest wiedza, że łąki te mogą zawierać też świstaki. Oczywiście, krów i owiec jest znacznie, znacznie więcej i są one znacznie, znacznie mniej płochliwe, ale ostatnio miałam szczęście nacieszyć się też widokiem kilku świstaków; jeden z nich nawet pokazowo stanął słupka i zaświstał. Urocze zwierzątka, niestety nie dało się do nich podejść na tyle blisko, żeby zrobić dobre zdjęcie.

Gdy tu przyjechałam, nie miałam pojęcia, że w większości szwajcarskich domów jest... broń. Wiąże się to z faktem, że służba wojskowa jest tu dla obywateli płci męskiej obowiązkowa, a każdy, kto w wojsku był, ma prawo posiadać w domu broń. Co ciekawe, służba wojskowa rozciągnięta jest tutaj najczęściej na lata - wyznaczone jest ileś jej dni i te dni każdy może albo odrobić jednym ciągiem (wtedy jest to chyba nieco ponad rok) - albo zjawiać się w armii na krótkie okresy co roku: do bodajże 35 r.ż. (dla zainteresowanych tematem: więcej szczegółów). Pracodawcy, rzecz jasna, w pełni tę konieczność respektują i są to dla pełniących służbę dni wolne od pracy, czyli de facto dodatkowy "urlop" (co prawda, indagowani w tej sprawie mężczyźni zgodnie twierdzą, że dość nudny). Nawiasem mówiąc, polskie słowo "żołd" pochodzi najwyraźniej od niemieckiego: "der Sold".

Komentarze

Popularne posty