Jak to z tą emigracją było.

Jako że mam szczęście wykonywać zawód poszukiwany na właściwie każdym rynku pracy i w prawie każdym kraju, w moim przypadku wyglądało to prosto. Podjęłam decyzję o wyjeździe z Polski, po czym metodą selekcji negatywnej wybrałam kraj. Po pierwsze skreśliłam wszystkie inne kontynenty poza Europą, jako że nie chciałam być za daleko od rodziny. Kraje postkomunistyczne mnie nie interesowały, północ Europy odpadła, bo za ciemno i za zimno, Wielka Brytania i Irlandia ze względu na zbyt dużą ilość deszczu. Następnie wykreśliłam z listy (z bólem serca, bo tam ciepło) kraje nieodpowiadające mi ze względu na relatywnie niewysoki poziom życia i/lub mentalność. Patrząc na to, co pozostało, zdecydowałam się aplikować do krajów niemieckojęzycznych, ze szczególnym uwzględnieniem Szwajcarii. Co prawda nigdy tam nie byłam i niewiele o tym kraju wiedziałam, ale na podstawie informacji zaczerpniętych z internetu wydawał się dobrym miejscem do życia (i najładniejszym spośród wszystkich trzech niemieckojęzycznych). 

Zgodnie z planem, obroniłam się w czerwcu i po odebraniu dyplomu zaczęłam szukać pracy. Nikogo w tamtym czasie w Szwajcarii nie znałam (w Niemczech i Austrii zresztą też nie), wyszukałam więc po prostu strony z ofertami pracy - w przypadku Szwajcarii było to http://jobs.ch - orientacyjną wysokość zarobków i zaczęłam wysyłać CV. Z trzema latami doświadczenia w zawodzie (na niepełny etat, jako że studia były dzienne) i biegłą, choć bardzo mocno zardzewiałą znajomością niemieckiego (udokumentowaną stosownym certyfikatem), pracę w Szwajcarii znalazłam po dwóch miesiącach takiej wysyłki (niezbyt zresztą intensywnej). Po dwóch czy trzech rozmowach telefonicznych, zaproszono mnie na rozmowę twarzą w twarz (odbyła się ona po angielsku, jako że - jak wspomniałam - mój niemiecki był mocno zardzewiały). Mój potencjalny pracodawca niestety nie opłacał kosztów dojazdu na rozmowę, ale wiem, że jest tu wiele firm, które je zwracają.

Rozmowa przebiegła pomyślnie, pracę mi zaoferowano, przyjęłam ofertę. Przeprowadziłam się (również na własny koszt, ale i to firmy czasem opłacają - choć głównie te bardzo duże), pracodawca wysłał stosowne papiery do Urzędu Emigracyjnego, otrzymałam permit B - czyli zezwolenie na pobyt i pracę na terenie Szwajcarii na kolejnych pięć lat (bez permitu obywatelom UE wolno przebywać tutaj do 3 miesięcy). Pracę zaczynałam nietypowo: od połowy miesiąca, co mogło znacząco utrudnić znalezienie tu mieszkania, ale miałam szczęście - błyskawicznie (przez internet, oczywiście) znalazłam mieszkanie na te pierwsze dwa tygodnie - i drugie mieszkanie, na kilka kolejnych miesięcy. Obydwa były w pełni umeblowane i wyposażone, jako że byłam podnajemczynią - główni najemcy wyjeżdżali albo do pracy (w pierwszym przypadku) albo na kilkumiesięczny urlop (w drugim). Bardzo mi to odpowiadało, jako że pakowanie się w nadmiar zobowiązań już na starcie emigracji, natychmiastowe ściąganie całego dobytku itp., byłoby niezbyt rozsądne. 

Decyzja o emigracji szybko okazała się jedną z najlepszych w całym moim życiu; dziś jestem też już pewna, że tu właśnie chcę zostać na stałe (no dobra, przynajmniej do emerytury, potem się zobaczy). Jak widać, nie taki diabeł straszny ani skomplikowany, zwłaszcza w dzisiejszej globalnej wiosce.

Swoją drogą, ciekawa jestem, jak wyglądało to w przypadku innych emigrantek i emigrantów, którzy to czytają...

Komentarze

  1. U mnie to był przypadek. Bardzo chciałam znaleźć nową pracę, bo dotychczasowa mocno mi już dała w kość. Kolega zaproponował, żebym aplikowała do polskiej firmy, w której aktualnie pracował - złożyłam cv, byłam na rozmowie i teście praktycznym, po czym ta firma oświadczyła, że właściwie to szukają kogoś do oddziału w Niemczech i czy jestem zainteresowana.
    W ogóle wcześniej nie myślałam o emigracji, nie miałam motywacji, nie znałam praktycznie języków, wiele spraw trzymało mnie w Polsce, i sama bałam się jechać. Ale to był taki moment w życiu, że mnie pchało do zmian, więc pomyślałam - a niech tam, samo włazi w ręce, to przynajmniej spróbuję. Odbyła się rozmowa z rekruterem z niemieckiego oddziału, przeszłam ją ku memu zaskoczeniu również pomyślnie, zaprosili mnie do odwiedzenia firmy [opłacili przelot i hotel na miejscu, bardzo miło], po czym złożyli ofertę, którą przyjęłam. Z dużym strachem i niepewnością, bo wyprowadzić się znienacka samotnie na koniec świata - gdzie znałam raptem troje Polaków w pobliżu, i to niezbyt blisko (no cześć ;)), a mój niemiecki wystarczał, żeby zrobić zakupy i omówić zadania w pracy, ale do nawiązywania bliskich kontaktów towarzyskich to już nie (i nadal nie wystarcza...) - to jednak dużo stresu i niepewności, czy dam radę.
    Potem był jeszcze stres z szukaniem mieszkania, mój zawód nie przynosi niestety dużych pieniędzy, ceny na pograniczu są wysokie, a oferta mieszkań na wynajem raczej skromna, ale i to się udało, i po okresie próbnym przeprowadziłam się tu z całym dobytkiem i kotami. Podoba mi się. A co będzie dalej, to się zobaczy :)

    Atsd rozglądam się za pracą w Szwajcarii, ale na razie nie wygląda, żebym miała duże szanse. Niestety, nie jestem informatykiem :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo późno zaczęłam podróżować dalej niż po Polsce, a poza Europę nie wyjechałam jeszcze nigdy. Zaplanowanie podróży samolotem to dla mnie wciąż coś skomplikowanego, a kilkanaście godzin jazdy pociągami albo samochodem to dużo :)
      Wcześniej mieszkałam ~dwie godziny jazdy od domu rodzinnego.
      Pewnie można się do tej odległości przyzwyczaić, szczególnie gdy się człowiek oswoi z samolotami i zapewni sobie wsparcie na miejscu [tzn. opiekę do kotów i ewentualnie mieszkania], ale u mnie to jeszcze nie nastąpiło.

      Usuń
  2. Przypadek. Q. dostał ofertę pracy, mieliśmy po dwadzieścia parę lat i stwierdziliśmy, że teraz jest odpowiedni czas na takie przygody. Mieliśmy zamiar wyjechać na 2 lata, poza Polską mieszkamy już 8 (ja z przerwami) i przygoda trwa. :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty