Kilka (no dobra, dużo) słów o sporcie.

Dla tych, co tl;dr - ewangelizacja truizmem nt. jakim i dlaczego dobrem jest sport. 

Przyznaję się bez bicia, że do tak zwanej aktywności fizycznej latami podchodziłam jak pies do jeża. Wuef był koszmarem dzieciństwa i wczesnej nastoletniości (do dziś zresztą żywiołowo nienawidzę siatkówki i koszykówki i namawiana do tychże, uciekam z krzykiem człowieka słusznie rozjuszonego). Z prawdziwą ulgą przyjęłam zwolnienie lekarskie, które pozwoliło mi nie zaprzątać sobie więcej głowy obowiązkowymi ćwiczeniami, aż do skończenia studiów. Owszem, wspinaczkę po górach, spacery nad morzem czy jazdę na rowerze lubiłam od zawsze - ale były to sporty uprawiane przez mnie okazjonalnie: góry z okazji wyjazdów na ferie czy wakacje, spacery i rower zaś tylko wtedy, gdy było słonecznie i ciepło (czyli, w najlepszym wypadku, jakaś 1/4 roku). Miałam też szczęście otrzymać w prezencie genetycznym szybki metabolizm, toteż nie pojawił się nigdy w moim życiu czynnik motywujący do ruchu pod hasłem "nadwaga". Żyłam więc sobie, spędzając wiele miesięcy w roku w pozycjach siedząco-leżących i z lekkim smuteczkiem odnotowując, że nawet najlepszy metabolizm z wiekiem zaczyna się delikatnie nadpsuwać, zwłaszcza gdy pochłania się nieustająco porcje godne drwala. 

Jako nastolatka przez jakiś czas jeździłam konno, jako studentka - chodziłam regularnie na basen (szczytowym osiągnięciem było wtedy dla mnie przepływanie dwóch jego długości, potem mięśnie ramion bolały tak bardzo, że zawsze musiałam parę sekund odpocząć), ale pogorszenie sytuacji finansowej to ukróciło. Rok przed wyjazdem do Szwajcarii otrzymałam od ówczesnej firmy kartę Multisport, zjawiałam się więc czasem na zajęciach stretchingu (i raz, przypadkiem, na treningu mięśni brzucha. Jedna z najgorszych godzin mojego życia). Usiłowałam też biegać na bieżni, wyszło to jednak dosyć słabo, ponieważ nikt nie udzielił mi żadnych instrukcji, sama też nic na temat nie przeczytałam, a biegałam na zasadzie "ja? ja nie dam rady biec przez godzinę, mimo braku jakiegokolwiek przygotowania, rozgrzewki, kondycji?!" - i tak sobie biegałam, zaciskając zęby i bliska omdlenia przy schodzeniu z bieżni, z tętnem milion (dobrze, że serce mam zdrowe). Błyskawicznie skończyło się to więc przeciążeniem kolan i lekarskim zakazem używania bieżni. 

Potem wyjechałam do Szwajcarii, rozpoczynając zarazem pierwszą w życiu pracę na pełen etat. Jako że licznik lat szczęśliwie, lecz nieustająco tyka, szybko okazało się, że przesiadywanie godzinami przed komputerem nie jest już dla mnie tak bezproblemowe jak w czasach przed- i studenckich - i że bolą mnie plecy, bolą bardzo, co dość znacząco obniża komfort życia codziennego. Poszłam do lekarza, lekarz wysłał mnie na fizjoterapię. Fizjoterapeuta wyraził po szwajcarsku subtelne, lecz czytelne zdziwienie (żeby nie rzec: politowanie połączone z niedowierzaniem), kiedy okazało się, że nie uprawiam regularnie żadnego sportu. (Większość Szwajcarów prowadzi bardzo aktywny tryb życia, co widać zresztą na ulicach. Nie będę ukrywać, że wrażenia estetyczne, dostarczane tu przez męską część społeczeństwa, są nader miłe oku - zarówno jeśli chodzi o szczupłość i wysportowanie, jak i zresztą gust w kwestii ubioru, schludność, zadbaną skórę i włosy, itd.)
Fizjoterapia była fajna tak długo, jak długo mnie masowano, natomiast w momencie, kiedy musiałam wykonywać te wszystkie ćwiczenia, fajna być przestała. Oczywiście, teoretycznie miałam wykonywać te ćwiczenia również w domu, ale ponieważ były niefajne, jakoś mi było z tym nie po drodze. Tym samym, co było do przewidzenia, efekt fizjoterapii nie utrzymał się długo.

Wtedy po raz pierwszy zawzięłam się tak naprawdę i zdecydowałam, że coś ze sobą zrobić muszę. Nie pamiętam już z jakiego powodu, ale padło na bieganie. Poczyniwszy krótki research internetowy, nabyłam buty, wyciągnęłam z szafy jakieś legginsy i t-shirt. Obowiązujący rytuał: dziesięciominutowa rozgrzewka (żeby uniknąć kontuzji), godzina biegania (interwały, bo biec bez przerwy nie dałabym rady), a na koniec pół godziny na rozciągnięcie całego ciała. Dwa, czasami trzy razy w tygodniu. Zawsze ze słuchawkami na uszach, nie umiem biegać bez muzyki. I... się zaczęło. A konkretnie, zadziałały te słynne endorfiny. Okazało się, że bieganie jest przyjemne. Że kiedy tak biegnę, czuję się jak młode, zdrowe zwierzę. Że świadomość sprawności własnego ciała jest upajająca. Że czas, przez jaki mogę biec bez przerwy, szybko wydłużył się ponad dwukrotnie w porównaniu do początkowego. Że regularne rozciąganie magicznie zniwelowało bóle kręgosłupa. Że nieważne, jak przed treningiem byłabym zła czy smutna - po bieganiu tryskałam radością życia i energią. Było pięknie... 

...do czasu. Konkretnie do czasu pierwszej kontuzji, jaką było przeciążenie kolan. Największą karą był nie ból w kolanie, bo ten był do zniesienia - ale zakaz biegania, póki ból nie minie. I znowu fizjoterapia, tym razem na wzmocnienie kolan. I znowu nie robiłam ćwiczeń po jej skończeniu, więc - znowu - za jakiś czas wszystko się powtórzyło. Jakiś czas bujałam się z takim cyklem rzeczy, po czym - po kolejnej kontuzji - powzięłam postanowienie. Żeby było banalniej: noworoczne. O zapisaniu się na siłownię. Jak postanowiłam, tak też zrobiłam; jeszcze w styczniu pojawiłam się tam po raz pierwszy. 

Ten pierwszy raz na siłowni był dziwny. Czułam się nieswojo i nie na miejscu, obserwując ludzi, którzy - zajęci ćwiczeniami - wydawali się uczestniczyć w jakimś obcym rytuale. Maszyny wyglądały kosmicznie i (poza bieżnią) nie miałam pojęcia, jak się z nich korzysta. Tym razem jednak w pakiecie miałam opiekę trenera, który najpierw przeprowadził ze mną wywiad odnośnie moich oczekiwań, a następnie przygotował dla mnie plan treningowy i pokazał, jak korzystać z każdego potrzebnego mi urządzenia. (Ustawienia każdej z maszyn, ich kolejność i zakres wykonywanego ruchu można było zapisać na czymś w rodzaju pendrive'a, więc nie musiałam tego pamiętać). 

Zaczęłam treningi, dwa razy w tygodniu. Rozgrzewka (wzmacniająca zarazem kolana), godzina ćwiczeń siłowych, pół godziny aerobów. Z duszą na ramieniu: obawiając się nadmiernego rozbudowania mięśni; a zarazem oczekując na szybkie efekty (cierpliwość nie zalicza się do cnót, którymi mogę się pochwalić). Pierwszym efektem, jaki się pojawił, a jakiego zupełnie się nie spodziewałam, były endorfiny. Okazało się, że to lubię: że wykonywanie ćwiczeń siłowych poprawia nastrój dokładnie tak samo jak bieganie, mimo że bieganie to faworyzowane przeze mnie pęd, szybkość, energia, a nie - z pozoru nudna - konieczność powolnych i starannych ruchów. 

Wkrótce potem pojawiły się kolejne efekty. Okazało się, że można pozbyć się bólu pleców, nie wykonując regularnego rozciągania - wystarczyło wzmocnić ich mięśnie. Okazało się, że przeciążenie kolan to przeszłość. Okazało się, że wtem! jestem silniejsza, sprawniejsza, że zwiększył się zakres moich ruchów, że mogę sięgnąć po coś bez najmniejszego trudu, że mogę wyginać ciało w najróżniejszych pozycjach i nie odczuwam żadnego bólu, dyskomfortu czy sztywności, że mogę bez trudu nieść torbę, która jeszcze niedawno była za ciężka. Mówiąc wprost, okazało się, że czuję się nagle tak, jakby ktoś odmłodził mnie o dobre piętnaście lat.
Niedawny urlop wykazał też coś absolutnie dla mnie szokującego - a mianowicie, że nagle mogę przepłynąć pięćset metrów i nie wiąże się to bynajmniej z wyczerpaniem ani przedramionami, płonącymi żywym ogniem; ba, nawet mogę pływać dalej! Dla osoby, której szczytowym osiągnięciem (przy regularnym pływaniu!) były dwie długości basenu - i to bynajmniej nie olimpijskiego - jest to niemałe osiągnięcie. 

Oczywiście, pozytywne zmiany nie ominęły też wyglądu ciała (kwestie typu ujędrnienie czy spadające obwody), ale mimo że nadzieja na nie była de facto myślą przewodnią zapisu na siłownię - okazały się nieoczekiwanie mało ważne w obliczu zmian opisanych powyżej. Okazało się też, że mięśnie wcale nie rozbudowują się tak szybko, jak mi się wydawało i że właściwie to chciałabym rozbudować je bardziej... i że poczucie siły i sprawności jest dużo, dużo fajniejsze niż jakieś tam schudnięcie czy ujędrnienie.

Oczywiście, najtrudniejszą rzeczą jest zawsze tak zwane zebranie się. Zebranie się do wyjścia, żeby pobiegać - nawet jeśli jest zimno i pada (swoją drogą, biegałam już i w deszczu i podczas burzy - to bardzo przyjemne doświadczenie). Pójście na siłownię, nawet jeśli jest się zmęczonym, zniechęconym, w złym nastroju, a jedyne, czego człowiek wydaje się pragnąć, to zalegnięcie na sofie z pudełkiem pralinek czy kieliszkiem wina w ręku. Oczywiście, może zdarzyć się i tak, że czuję się naprawdę bardzo źle - i wtedy sobie odpuszczam, świat nie zawali się od jednego ominiętego treningu, a przecież trenuję dla przyjemności, a nie po to, żeby wykazać stuprocentowe wykonanie planu. Ale zazwyczaj zmuszę się, zbiorę, zaciągnę sama siebie za fraki - i nagle okazuje się, że wracam promieniejąc, w doskonałym humorze i pełna energii.

Bywałam przez znajomych pytana o bieganie, o siłownię - jak zacząć, jak to u mnie było, po co w ogóle. O tym właśnie jest ta notka. Najkrócej da się to ująć w jednym słowie: polecam. 

Komentarze

  1. Kocham bieganie :) Jestem uzależniona. Przebiegnięcie maratonu sprawiło, że wierzę w siebie. Nie wątpię. Wyznaczam celę i dąże do nich bez opamiętania.
    https://dl.dropboxusercontent.com/u/3185875/14494635_1227404383988887_4334807971434037050_n.jpg

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, że jest uzależniające :-) I tak jak piszesz, wpływa pozytywnie na wiele rzeczy. Fota z maratonu super, wrzucałabyś może na Insta też coś czasem ;-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty