Miasto pizzy i śmierci - Neapol.

W deszczową listopadową niedzielę, kiedy człowiek leży chory i z gorączką, spożywa prozdrowotnie wietnamski miód z rambutana i balijską szafranową herbatę, nad wyraz łatwo o to, żeby myśli pobiegły w kierunku dobrych wspomnień. Takich, w których niebo jest błękitne, słońce świeci i czuje się ten rozkoszny dreszczyk czystego szczęścia: bo ma się przed sobą cały dzień odkrywania nowego, w obcym kraju, daleko od domu.

Podróżowanie jest dla mnie jedną z najważniejszych części mojego życia i zarazem jedną z głównych przyczyn, dla których mam siłę wypełzać z domu o świcie w listopadowy czy styczniowy mrok i udawać się, chłostana deszczem, wiatrem lub śniegiem, w kierunku miejsca wypełniania obowiązków służbowych, wypełnionego sztucznym światłem jarzeniówek i niezliczonych monitorów oraz ludzkim gwarem; podczas gdy pozostawione w cichym, ciemnym mieszkaniu jeszcze ciepłe łóżko, na którym leżą śpiące koty, jest rajem codziennie na nowo utracanym. Pieniądze bowiem, w moim przynajmniej przypadku, nie zarabiają się same, a potrzebuję ich m.in. po to właśnie, żeby móc zaplanować kolejny (i kolejny... i kolejny...) wyjazd.

Ta notka inauguruje tym samym cykl notek z obrazkami - tymi słownymi i tymi dosłownymi - o moich podróżach. (Ba, był to właściwie jeden z głównych tematów, jakie planowałam poruszyć po wznowieniu bloga, ale wiadomo, plany sobie, a to, co się pisze, sobie). Chronologia nie będzie zachowana. Dzisiaj - miejsce, do którego pragnęłam pojechać od kiedy przeczytałam "Kłamstwa Locke'a Lamory" Scotta Lyncha (tom pierwszy trylogii, którą zresztą całą serdecznie polecam). Miasto kontrastów, kipiące życiem i hołdujące zarazem kultowi śmierci. Neapol.

Koniec maja 2014 roku. Przylot w nocy. Taksówkarz dowozi nas w pobliże ulicy, przy której położone jest nasze B&B i wysadza: dalej jechać nie możemy, zakaz wjazdu. Pierwsze wrażenie: ulica jest słabo oświetlona, kostka brukowa zniszczona i połamana, dzielnica nie sprawia wrażenia najlepszej. Tu i tam grupki młodych mężczyzn, przechodzących lub po prostu stojących w pobliżu; rzucają nam taksujące spojrzenia. Mam wrażenie, jakby oszacowywali potencjalną wartość naszego bagażu; mocniej ściskam uchwyt walizki. Po krótkiej chwili znajdujemy właściwą ulicę i usiłujemy znaleźć numer domu. W tym momencie jednak okazuje się, że ktoś uznał numerację "po kolei" lub "parzyste po jednej, nieparzyste po drugiej" za zbyt nudną... Domy - a właściwie ogromne kamienice, każda ukryta za gigantycznymi wrotami, przez które wjechać mógłby spokojnie powóz - ponumerowane są w sposób absolutnie zwariowany i nawet jeśli stoi za tym jakiś porządek, to w danej chwili wydaje się on raczej być teorią chaosu. A. wzrusza ramionami i dzwoni do właściciela naszego B&B; już za chwilę pojawia się błyskający zębami w uśmiechu Włoch, który prowadzi nas do właściwego budynku. I tu niespodzianka: w ogromnych wrotach wycięte są małe (choć grube na łokieć!) drzwiczki i przez te drzwiczki właśnie przechodzimy. Czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Za drzwiczkami rozciąga się wielkie podwórze, w tle, na planie kwadratu, majaczą budynki. Jeszcze wspinaczka po schodach, jeszcze kolejne drzwi, a właściwie drzwiska, grube i pancerne, wyposażone w kilka zamków - i jesteśmy na miejscu. Pokój i łazienka są małe i schludne, choć prawie pozbawione mebli. Rano okaże się, że właściciel (bo to nie on nas przyprowadził), choć bardzo miły i sympatyczny, prawie nie mówi po angielsku (będziemy dogadywać się z nim mieszanką angielsko-hiszpańską: ja i angielsko-francuską: A.), a wliczone w cenę śniadanie składa się głównie z różnych rodzajów... ciast. Przy śniadaniu poznamy sympatyczną parę z Australii, mieszkającą w pokoju u góry, a właściciel przekaże A. informację o najlepszej pizzerii w mieście.

Przy świetle dziennym okazuje się, że to nie dzielnica jest kiepska - że cały Neapol jest miastem pokancerowanym, miastem podniszczonym, zużytym i mocno poobtłukiwanym przez los. Przepiękne architektonicznie, choć bardzo zaniedbane budynki sąsiadują z zagrzybionymi, rozpadającymi się kamienicami. Drapieżnie nowe szkło i metal przeplata się ze zrujnowaną cegłą. Chodniki i ulice w stanie... zużycia, różnorakiego. Mnóstwo billboardów. Na chodnikach - śmieci. W trzewiach miasta - katakumby. Groby. Stosy czaszek. Na powierzchni - najpyszniejsze na świecie poziomkowe ciastka, pizza, lody. Kult śmierci, kult życia.



Capri. Niewielka wysepka, zaledwie godzinę rejsu od Neapolu. Kolejka szynowa (uwielbiam!) zabiera nas na szczyt. Zielono. Palmy, kaktusy; roślinność, której nie widuje się w naszych stronach, bo potrzebuje ciepła. Tu i tam śpiące w słońcu koty, błogo rozleniwione. Cytrynowa i pomarańczowa czekolada. Limoncello. Sklepy z cenami dla turystów - najpiękniejsze szpilki świata, ale osiemset euro?... Nie. Wąskie uliczki, widoki zapierające w dech piersiach. Gdzieś tam mozaikowa mapa świata, gdzieś tam czyjaś barwna papuga. Lunch jemy w zagubionej na obrzeżach miasteczka restauracji, a właściwie w przylegającym do niej niewielkim ogrodzie. Tym razem czuję się jak jedna z bohaterek książek L.M. Montgomery - ogród jest trochę dziki, nieco pokryty patyną lat, z łatwością można zapomnieć, że na zewnątrz króluje wiek XXI, a nie XIX. Czas mija błyskawicznie, a promy pływają krótko: nie zdążymy na drugą stronę wyspy i już wiem, że kiedyś muszę tu koniecznie wrócić. 


Podziemia miasta. Lochy, tunele, katakumby, cmentarze. Napoli Sotterranea: stare greckie akwedukty i cysterny, wąskie przejścia. Ciemno i zimno, gdzieś wolno kapie woda. Trzymamy w dłoniach świece i powoli posuwamy się naprzód. Myślę o ludziach, którzy wydrążyli te skały, tyle pokoleń temu - ciekawe, czy ktokolwiek z nich zastanawiał się nad tym, jak długo przetrwa dzieło ich rąk, czy podejrzewał, że tyle stuleci później wciąż będzie dla obserwatorów tak imponujące. Wreszcie wychodzimy na zewnątrz; światło dzienne jest oślepiające. Przewodnik zabiera nas jeszcze do pobliskiego domu, niepozornego, jednakże okazuje się, że w jego piwnicy znajduje się rzymski amfiteatr. Dzisiejszy Neapol zbudowano na rzymskich ruinach.


Katakumby San Gennaro: nekropolia założona w początkach naszej ery. Zwiedzamy w małej grupie, prócz nas dwojga jest tylko przewodniczka i dwie turystki. Ciemność rozświetlana pojedynczymi światłami. Cisza. Komory i kaplice, gdzie układano ciała tych biedniejszych. Nisze nagrobne dla bogatszych; w tym ta, gdzie pochowano małą dziewczynkę. (Myślę o tym, jak bardzo musieli rozpaczać jej rodzice - i czy gdyby żyła w naszych czasach, dałoby się ją uratować). Freski i mozaiki, imponujące mimo upływu tysiącleci. Zwiedzanie kończymy w ponurym i mrocznym - mimo barokowego przepychu - kościele.


I wreszcie cmentarz Fontanelle: korytarze, wzdłuż których znajdują się stosy ludzkich czaszek, głównie ludzi biednych bądź ofiar którejś z kolejnych fal zarazy. Neapolitańczycy wprowadzili zwyczaj "adopcji" czaszek - czyszczenia ich, polerowania, umieszczania w specjalnych skrzynkach: w zamian za przychylność zmarłego. Patrzę na czaszki i deprymuje mnie ulotność bycia człowiekiem; przecież byli ludźmi, żyjącymi i czującymi, a dzisiaj jedyne, co po nich pozostało, to kości: z których nie da się nic wyczytać, nijak dowiedzieć - o czym myśleli, jaka była historia ich życia, kim naprawdę byli. Myślę o tym, że za nieznaną liczbę kolejnych lat ja też do nich dołączę; zniknie to, co określa mnie jako istotę ludzką, pozostaną tylko takie właśnie szczątki. Być może kiedyś ktoś stanie nad moim grobem i będzie snuł analogiczne refleksje. Cykl życia. Cykl śmierci.


Najlepsza - podobno - pizza w mieście (Gino Sorbillo) wymaga odczekania w czterdziestopięciominutowej kolejce, ale zdecydowanie jest tego warta. Wgryzam się zachłannie w ciepłe ciasto, A. pochłania swoją; czekanie zaostrzyło nam apetyt. Już po chwili talerze są puste. Zwalniamy stolik, następne osoby z kolejki mogą wchodzić do lokalu.


Pompeje. Byłam tam już kiedyś, ale bardzo dawno temu, w roku 1999 - i to, co zostało w mojej pamięci, nijak ma się do tego, co zobaczyłam teraz. Spacer po ulicach sprzed prawie dwóch tysięcy lat. Budynki, rzeźby, mozaiki; i widok na uśpiony Wezuwiusz, tuż obok, tak blisko. Amfiteatr i termy, domy mieszkalne i domy publiczne. (Te ostatnie zresztą z ciasnymi, maleńkimi pokoikami bez okien; prostytutki zaś, które tam pracowały - bardzo tanie - musiały ponoć przyjmować klientów przez cały dzień. Domyślam się, że przy takim trybie życia szybko umierały; a już z pewnością życzyły sobie szybkiej śmierci). Lada w sklepie, słoje na żywność. Wyrzeźbione tu i tam penisy (prawdopodobnie symbolizujące szczęście i mające przynosić płodność, naukowcy nie są zgodni w tej sprawie). I wreszcie sami Pompejańczycy - ci, którzy nie zdążyli uciec; zastygli na zawsze w ostatnim geście. Mężczyzna spoczywający na plecach, wyciągający rękę, by powstrzymać coś, co na niego spadało. Skuleni ludzie leżący twarzami do dołu, ochraniający dłońmi głowę. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Psy.


 


Wychodzimy poza bramę, bo zwiedzanie Pompejów rozłożyliśmy na rano i wieczór, a w południe zdecydowaliśmy się wybrać na Wezuwiusz. Świeci słońce, jest bardzo ciepło. Oglądam zawartość straganów i zachwycam się subtelnymi kolczykami z weneckiego szkła; A. kupuje mi dwie pary. Docieramy do budynku z niewielką restauracją na piętrze; spod niego ma odjeżdżać nasz autobus na Wezuwiusz. Sprzedawca biletów proponuje nam, żebyśmy coś jeszcze zjedli, jest czas. Kiedy ponownie pojawiamy się na dole, pozostały dwie minuty do odjazdu autobusu... i rzeczywiście, widzimy go - właśnie znika za zakrętem na górze. Opadają nam ręce. A. prosi biletera o wyjaśnienie sytuacji, ten gdzieś dzwoni i za kilka minut widzimy, że autobus wraca. Wsiadamy. Nikt niczego nie komentuje, najwyraźniej takie sytuacje są tu częste. W połowie szczytu przesiadamy się z autobusu do samochodów, by wysiąść kilkaset metrów przed szczytem. Wspinamy się we mgle, nic nie widać. Gdy dochodzimy do szczytu, chmura się rozsuwa i znów widzimy słońce. Oczarowana, chłonę widoki. W dole widać Pompeje, Neapol - i oczywiście Zatokę Neapolitańską... Sam krater jest rozczarowujący, nie sposób zajrzeć do wewnątrz, widać tylko brzegi. Marzę głośno o opcji dla turystów, żeby móc spuścić się na linie do środka, chociaż paręnaście metrów.


   
Kiedy wracamy do Pompejów, zatrzymuje nas strażnik. Okazuje się, że bilet ważny jest tak naprawdę nie cały dzień, jak na nim napisano, a tylko do momentu opuszczenia obiektu. Szkoda. Zrezygnowani, już chcemy zawracać, ale strażnik uśmiecha się chytrze i mówi coś po włosku, coś o papierosach. Długo nie rozumiemy o co chodzi, strażnik już się niecierpliwi, ale w końcu udaje się nam ustalić, że chce dwa czy trzy euro na paczkę papierosów. To moja pierwsza łapówka w życiu. Wręczam mu monety, a on kiwa dłonią, że możemy iść dalej i woła coś przyjaźnie po włosku, pewnie życzy nam miłego wieczoru. W Pompejach zostało już niewielu turystów, mamy całe fragmenty miasta tylko dla siebie. Wędrujemy wśród ruin, rozświetlonych zachodzącym słońcem.



W Neapolu odbywa się jakaś fiesta, środkiem ulicy wędruje korowód przebranych ludzi, grających na różnych instrumentach. Jest barwnie i radośnie, ludzie śmieją się, pokrzykują i klaszczą. Robię zdjęcie jednemu z mężczyzn z korowodu, uśmiechamy się do siebie. Polubiłam to miasto - dobrej pizzy i śmierci.




Więcej zdjęć tu, acz wtedy de facto uczyłam się je dopiero robić, więc.

Komentarze

  1. czy czekasz na czwarty tom Lyncha? (oraz chcę do Neapolu natychmiast)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedziałam, że będą kolejne tomy; to doskonała wiadomość! (a Neapol i okolice IMO warto, przynajmniej raz w życiu :-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty