Jak się ma nałóg do Connie Willis.

Dla tych co tl;dr - egzaltacja wywołana nawrotem uzależnienia. Oraz, jeśli nie znacie: koniecznie przeczytajcie Connie Willis.

W wieku lat czterech popadłam w nałóg. Nałóg, jak to zwykle nałogi, miał najrozmaitsze negatywne konsekwencje: a to cierpiały na jego skutek moje relacje społeczne; a to czasem oceny w szkole, gdy zamiast się uczyć, oddawałam się nałogowi; o fatalnej kondycji moich osobistych, dziecięco-nastoletnich finansów nie wspominając - jako że nałóg, jak to nałogi do siebie mają, był drogi. Czytałam. Czytałam w szkole na przerwach; po powrocie do domu, nie zdejmując czasem nawet kurtki, butów ni plecaka; gdy składałam wizytę u rodziny czy znajomych (och, oburzone matki szkolnych koleżanek, skarżące się na mnie mojej mamie po tym, gdy z własnego przyjęcia urodzinowego wymknęłam się chyłkiem na czas dłuższy, żeby sobie poczytać!...) Gdy miałam lat osiem, tata zapisał mnie do biblioteki miejskiej - do dziś pamiętam to oszałamiające uczucie znalezienia się w raju: takie bezmierne bogactwo, tyle nowych książek, których jeszcze nie czytałam!... Wkrótce zapisana już byłam do wszystkich bibliotek w mieście oraz tej szkolnej; szkoła i jedna z bibliotek - w ramach nagrody za zajmowanie pierwszych miejsc, jeśli chodzi o liczbę wypożyczonych książek - nagradzały mnie (o radości!) kolejnymi książkami. Czytałam zachłannie, gorączkowo, szaleńczo; byłam niewybredna - czytałam wszystko: bajki i baśnie dla dzieci, mity i legendy, encyklopedie, lektury obowiązkowe i nadobowiązkowe, powieści historyczne, przygodowe, obyczajowe, komiksy; w wieku lat dwunastu zetknęłam się po raz pierwszy z fantastyką (i to zaliczam do jednego z najważniejszych momentów w moim życiu), gdy byłam ciut starsza, nie omieszkałam również sięgnąć po kryminały i romanse (choć nigdy nie stałam się fanką tych gatunków). Czytałam własne książki po n razy, a gdy znałam je niemalże na pamięć, sprzedawałam w antykwariacie, by za uzyskane pieniądze kupić takie, jakich jeszcze nie czytałam. Czytałam. 
Potem poszłam na studia. Najpierw na pierwsze - jako że nie musiałam wówczas jeszcze pracować, wciąż czytałam całkiem sporo, choć zaczęłam też poświęcać zdecydowanie więcej czasu pielęgnowaniu kontaktów międzyludzkich. Potem na drugie - wraz z nimi nastąpiło kilka dość gwałtownych zmian w moim życiu, między innymi taka, że od drugiego roku musiałam podjąć pracę (wówczas jeszcze na pół etatu, więcej się nie dało, jako że studia były dzienne). Ponieważ moja sytuacja finansowa nie przedstawiała się wtedy najlepiej, łatałam swój budżet jak się dało - także najrozmaitszymi fuchami. Dodając do tego, że studia numer dwa były zdecydowanie bardziej wymagające niż studia numer jeden, nie zostawało mi wiele czasu na cokolwiek. Oczywiście, nałóg zawsze upomni się o swoje, czytałam więc dalej (kilka minut tu, parę minut tam, szybka działka literek dla człowieka na głodzie) - choć już zdecydowanie mniej. Ba, po raz pierwszy w życiu zaczęłam musieć "przedłużać" wypożyczone książki. 
Później skończyłam drugie studia i wyjechałam z Polski. Wpłynęło to nader pozytywnie na stan moich finansów, mogłam się więc spokojnie po raz pierwszy w życiu oddać rozpuście kupowania tylu książek, ile tylko kupić chciałam... natomiast z niemiłym zaskoczeniem zauważyłam, że obietnice, które kryły się w pachnącym świeżym drukiem stosach, nagle przestały być kuszące. Czytałam co prawda dalej (nałóg to nałóg, ma swoje prawa), ale - w większości tylko książki, które już znałam. Jakoś nie potrafiłam się przemóc, by sięgnąć po nowe; czyniłam to rzadko i z niechęcią, może raz na tydzień, może nawet rzadziej. A i wtedy jakoś ciężko było mi skupić uwagę, skoncentrować się na tym, co czytam - z doprawdy nielicznymi wyjątkami. Po raz pierwszy w życiu miałam więcej książek, niż byłam w stanie przeczytać; po raz pierwszy w życiu fakt posiadania tylu nieprzeczytanych jeszcze książek mnie nie cieszył. Po pracy, zamiast czytać, surfowałam po necie czy grałam, orgii czytania oddając się już tylko na urlopach. I tak sytuacja ta trwała - do niedawna.
Nie nastąpiło żadne wyraźne "wtem!", żaden przełom czy przeskok. Po prostu poczułam któregoś dnia dawno zapomnianą, acz całkiem nagle wyraźną chęć na coś nowego - że może by tak... Sądzę, że nie bez znaczenia pozostawać może fakt, że od końca grudnia do końca stycznia chorowałam - będąc na zwolnieniach lekarskich - zaś prawie cały luty spędziłam na urlopie. Oznacza to dwa miesiące odpoczynku od pracy, dwa miesiące, gdy mój mózg miał szansę odpocząć od ciągle bombardujących go bodźców i wysiłku posługiwania się na co dzień trzema różnymi językami (dwa to jednak czasami znacząco mniej niż trzy), gdy wyłączyć mogłam działający na co dzień w tle proces, bezustannie analizujący szwajcarski dialekt (w - większości daremnych - próbach zrozumienia go, zajmujący jednak sporo zasobów poznawczych). Truizmem będzie stwierdzenie, że z pracy w Polsce nie wracałam nigdy tak zmęczona - i rzecz bynajmniej nie w kwestii realizowanych zadań. Najwidoczniej obciążenie poznawcze, razem wzięte, wszystkie te bodźce, to dla mnie zbyt wiele. Być może to kwestia wieku, nieubłaganie i powoli? A może po prostu potrzebowałam czasu, żeby przywyknąć, przestawić się na nowe tory? Zobaczymy... Fakt pozostaje faktem - pochłonęłam ostatnio kilka zupełnie nowych (z jednym wyjątkiem, ale czytałam go jakieś dwadzieścia lat temu, więc) książek - w tym trzy Connie Willis ("Przejście", "Księga Sądu Ostatecznego" i "Nie licząc psa"). Wszystkie trzy wessały mnie bez pardonu, istna czarna dziura - ba, zarwałam noc na czytanie, co nie zdarzyło mi się od lat. Nie jestem dobra w pisaniu recenzji, niewiele ich w życiu spłodziłam - ale Willis pisze tak, że zapiera dech; maluje rzeczywistość tak realną, że - po prostu - jest się tam, teleport do gdzie indziej. Obdarzona imponującą wiedzą historyczną, wplataną lekko, mimochodem, pisze, jak mam wrażenie, by pod płaszczykiem opowieści poruszać kwestie zawsze aktualne, ciężkie i nierzadko ponure... by zostawiać z głową pełną pytań bez odpowiedzi i mrocznych przemyśleń, a jednocześnie także, w jakiś paradoksalny i przewrotny sposób - z ulgą.  

Komentarze

  1. Jakbyś o mnie pisała :) Czytanie było nałogiem dzieciństwa i młodości, a potem prztyk i już nie cieszy każda książka, dużo trudniej znaleźć taką, która mnie wciąga bardziej niż wszystkie inne czynności. Częściej nie dokańczam zaczętych, częściej mam poczucie, że powieści są wydumane i zbyt mało prawdopodobne (powieści obyczajowe, nie fantastyka).
    Ale i tak zawsze noszę ze sobą czytnik z ebookami, na wypadek, gdybym nie miała internetu i możliwości czytania i pisania bardziej interaktywnego. Bo czytać wciąż muszę, tyle że już nie tylko książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS "Przewodnik stada" Willis też jest niezły :)

      Usuń
    2. Z czytaniem internetów to jest u mnie tak, że bardzo wiele miejsc ewokuje negatywne emocje. O ile np. blogi, na które regularnie zaglądam, są dla mnie de facto jak książki (czytuję blogi literackie, nie te typu "10 sposobów na..."), o tyle czytania portali społecznościowych czy forów dyskusyjnych staram się unikać, bo prędzej czy później natrafiam na coś, co właśnie negatywne emocje wywołuje. (Instagram jest tu wyjątkiem, ale tam wiadomo, pisze się b. niewiele). Książka - nawet jeśli mnie szalenie w jakiś sposób wzburzy/zasmuci/itd. - te emocje bledną jednak, najdalej dnia następnego. Ale wiadomo - nie tyczą się przecież rzeczywistości, w jakiej żyję/my.
      "Przewodnika..." i resztę rzeczy Willis mam na liście TOREAD :-)

      Usuń
  2. nie byłaś czasem mną? :D (ja jeszcze czytałam w drodze powrotnej z biblioteki. idąc.) Najcięższe Connie masz za sobą w każdym razie, przewodnik jest znakomity i znacznie lżejszy, ostatnia (crosstalk) bardzo daje radę, i opowiadania też są świetne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W drodze z biblioteki też! :-D Siostro! :-)
      Co do ciężkości - fascynuje mnie to, że zwykle po książkach dla mnie depresyjnych (vide np. Gibson, wszystko co napisał, choć cenię badzo, uważam za potwornie przygnębiające) nie chcę do nich już wracać co najmniej n kolejnych lat. A Willis - niby ciężkie, niby brak happy endów, a jednak jakoś... nie wiem, ciężko mi to ująć w słowa... daje w jakiś sposób pogodzenie z takim stanem rzeczy, że życie tak właśnie przebiega. A przynajmniej ja to tak odczuwam. I na pewno będę do niej wracać; nabywam sobie w papierze (jak wszystko obecnie, do czego wiem, że wrócę).

      Usuń
  3. Team Connie Willis! Uwielbiam wszystkie (no może poza opowiadaniami niektórymi, ale ja nie kleję, po co pisać opowiadania, jak można napisać powieść na 600 stron!). Nie wiem, jak ona to robi, ale potrafi pisać tak, jakby TAM była. W Londynie podczas Blitzu, na wiktoriańskim pikniku, w bałaganiarskim uniwersyteckim światku czy korporacji.

    Oraz siostrzanie pozdrawiam - zaczęłam czytać w wieku lat 5, do biblioteki ojciec zapisał mnie jako 6-latkę, a niebawem wypożyczałam po 9 książek, na kartę ojca i dziadka (czemuś kobiety w mojej rodzinie nie czytały, babcia w ogóle, podejrzewam, że jakieś upośledzenie poznawcze, mama zaczęła na emeryturze).

    Szeleszczę kartkami (no, ostatnio raczej szumię kindlem) z Poznania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A może ona ma jakąś tajemnicę, malutka maszynka czasu na użytek absolutnie prywatny?... Bo tak, to jest wszystko zawsze w ten sposób opisane, jakby oglądała na własne oczy!
      Odszumiam Kindlem w odpowiedzi (najpiękniejszy prezent dla każdej nałogowczyni i każdego nałogowca!)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty