Neutralność.

Jedno z pierwszych skojarzeń, jakie przychodzi na myśl, gdy myśli się o Szwajcarii. Szczęśliwy kraj, który praktycznie nie ucierpiał podczas obydwu wojen światowych (a przynajmniej nie ucierpiał w porównaniu z resztą Europy). Kilka pokoleń ludzkich, wychowywanych ani nie przez ofiary, ani też nie przez (mniej lub bardziej bijących się w pierś) katów. Wynik eksperymentu społecznego pt. "jakich ludzi otrzymamy po kilku pokoleniach dobrobytu i bez wojen". Interesujące bardzo zwłaszcza z pozycji Polki czy Polaka. Pamięć - najbardziej o drugiej wojnie światowej - jest wciąż w Polsce świeża. Ba, najczęściej to nie tylko sama pamięć, ale towarzyszą jej też wciąż silne emocje. (Oczywiste, zniszczone życia milionów jednostek siłą rzeczy odbijają się echem bardzo długo - niestety także w dzieciach, wnukach, prawnukach...) Emocje te - czytane czy też słyszane przez większość życia, chłonięte niejako przez dyfuzję - niewątpliwie warunkują też wielu ludzi na współodczuwanie... albo raczej trafniej byłoby to ująć - zaangażowanie emocjonalne.
Szwajcarzy jako społeczeństwo są niewątpliwie współczujący; widać to na przykładzie wskaźnika choćby takiego, jak wysokość datków, hojnie przelewanych w różne miejsca kraju i świata, na pomoc potrzebującym; widać na podstawie liczby rozmaitych wolontariuszy. Czego jednak nie widać - a przynajmniej mnie nie udało się jak dotąd zaobserwować - to właśnie wyżej wspomnianego zaangażowania emocjonalnego. Neutralność, będącą tytułem notki, czuje się w ludzkich reakcjach, ilekroć rozmowa zejdzie na tematy okołowojenne (niezależnie, o którą z licznych byłych lub trwających na naszym pięknym globie wojen chodzi) czy np. wrogich aneksji czyjegoś terytorium. Współczują - tak, owszem. (Być może trafniej byłoby napisać, że odczuwają litość, ale litość w języku polskim jest zawsze nacechowana tym delikatnym, prawie niewidocznym odcieniem pogardy...) Ale jednocześnie patrzą na to bez zaangażowania właśnie, trochę jakby chłodnym okiem naukowca - który zlicza cierpliwie trupy, gwałty czy miny, uważa, że to nieludzkie, że to straszne, że tak być nie powinno i gotów jest to głosić przed całym światem - jednocześnie jednak nie będąc tym do głębi poruszony, nie wizualizując odruchowo, jakby to było, gdyby dotknęło to jego - tak, jakby taka możliwość w ogóle nie wchodziła w rachubę. 
Nie wiem, może być tak (i miałoby to sens), że to szczególne zaangażowanie emocjonalne typowe jest dla potomków ofiar. Pamiętam wyjazd na Cypr, gdy odwiedzaliśmy część północną wyspy, przejętą w 1974 przez Turcję. Byliśmy grupą (głównie)niemiecko-szwajcarską (plus ja - Polka); nasza przewodniczka - Cypryjka, Greczynka - opowiadała o inwazji tureckiej. Żyła ongiś właśnie na północy wyspy i opowiadała gwałtownie, w sposób emocjonalny; trudno się zresztą temu dziwić i mnie nie dziwiło to wcale. Reszta współpasażerów natomiast... kilka osób miało na twarzach wyraźne uśmieszki zażenowania; widać było z całą mocą, że ta opowieść - nie przedstawiana w tonie suchym i obojętnym, w tonie neutralnym i wypranym z zaangażowania - jest czymś dla nich zupełnie nowym, czymś, do czego nie przywykli, co w pewien sposób ich uwiera i czyni słuchanie niekomfortowym. Że wygodniej byłoby nie musieć oceniać, patrzeć do przodu, nie zajmować emocjonalnego stanowiska; bo owszem, stało się, ale przecież rozsądniej jest się nie skupiać na, rozsądniej jest iść do przodu i patrzeć tylko w przód, bo i cóż da rozpamiętywanie win i krzywd, trzeba szukać rozwiązań, trzeba stonować głos, bo krzykiem niczego się nie osiągnie, trzeba szukać metod współpracy. I to prawda. Trzeba. Zgadzam się z tym - w przeciwnym razie niczego się nie zbuduje, a krwawe vendetty nie miałyby końca. A jednak, jednak... w tym wszystkim coś uwiera. 

Komentarze

Popularne posty