Miasto cariocas - Rio de Janeiro. (Brazylia, cz. I)

Nie wiem, czy wspominałam już o tym na blogu (zapewne tak), ale jestem istotą bardzo ciepłolubną; o czym wie zresztą doskonale każdy, kto miał ze mną styk. W związku z tym urlop staram się planować w tych miesiącach, gdy w Europie jest zimno, ponuro i szaro. Najgorszym dla mnie miesiącem w roku jest luty - już po świętach, więc nie ma na co czekać (uwielbiam święta), do wiosny daleko... i depresja zimowa uderza z pełną mocą. 
W tym roku jednak udało mi się jej uciec - lecąc na  kontynent, gdzie jeszcze ani razu mnie nie było: czyli do Ameryki Południowej. A konkretnie Brazylii - z pobytem w Rio de Janeiro, Florianopolis oraz Foz do Iguaçu. (Ponieważ niemożliwe jest, by zmieścić kilkutygodniowy pobyt w jednym wpisie, ta notka zawiera obrazki z części pierwszej, czyli Rio).

Kocham latać. (Będzie kiedyś o tym notka typowo grafomańska, mam ją gotową na telefonie, ale, jak widać, jeszcze nie udało mi się jej tu zamieścić). Niewiele momentów w życiu jest dla mnie tak ekscytujących, jak chwila, gdy zasiadam w samolocie i czuję rozkoszny dreszcz na myśl o tym, że już za chwilę rykną silniki, przyspieszenie wciśnie mnie w fotel, a za kilka-kilkanaście godzin naprzemiennego podziwiania krajobrazów w dole i czytania, zobaczę kolejne miejsce z listy tych, które kiedyś były tylko martwym zbiorem liter w podręczniku do geografii. Dodatkowo, jako typowy szczur lądowy*, czuję się zwycięska i triumfująca, gdy morza i oceany przebywam, oglądając je bezpiecznie z góry. (Prawdę mówiąc, wątpię, że zdecydowałabym się na dalekie podróże, gdybym do celu musiała tydzień czy dwa płynąć. Brr. Jeśli chodzi o poruszanie się po powierzchni wody, lubię wyłącznie jachty, przemieszczające się spokojnie i leniwie np. od jednej dużej wyspy do drugiej małej, na krótkie i pozbawione wielkich fal dystanse). 

Lot do Brazylii był dodatkowo przyjemny z dwóch kolejnych względów - po pierwsze, bezpośredni do Rio, co oznaczało, że odpadał jakikolwiek stres o zgubienie bagażu czy zdążenie na przesiadkę, po drugie - jako że po raz pierwszy w życiu dane mi było zakosztować udogodnień klasy biznes. Czyli - w momencie gdy klasa ekonomiczna dopiero wsiadała do samolotu - ja już rozpierałam się na siedzeniu z kieliszkiem prosecco w dłoni, a nogami wyciągniętymi wygodnie na całą ich długość. (Przyjemność ta nie była wszelako tak duża, żeby przekonać mnie do nabycia w przyszłości biletów do klasy biznes po cenie tzw. normalnej, zwłaszcza że słowo "normalne" jest w tym kontekście, hm, pewnym nadużyciem).

Dziesięć godzin minęło szybko - a potem było już Rio. Nagle, znikąd - błękitny jedwab oceanu ustąpił miejsca niekończącemu się morzu budynków. Wylądowaliśmy. Chłód samolotu i lotniskowej klimatyzacji zniknął, zastąpiony wonną, ciepłą wilgocią. (Za chwilę niestety powrócił w postaci klimatyzacji w taksówce - niemniej, mimo że angielski zdecydowanie nie jest w Brazylii praktycznym językiem do porozumiewania się, miałam szczęście - taksówkarz pojął, czego oczekuję i przykręcił klimę, śmiejąc się zarazem z idei, że komuś może być za zimno. Pff). 

I oto...

...jedna z najsłynniejszych plaż świata - Copacabana. Tuż obok równie piękna Ipanema. Połacie złocistego piasku i potężne fale oceanu. Zbyt silne, by wypłynąć gdzieś dalej od brzegu - za to temperatura wody i powietrza sprawia, że skakać i nurkować w falach można cały dzień. Tuż obok - miasto, w tle - wzgórza, wyspy, wysepki. 


Na plaży (jak się później okaże, dotyczy to całej Brazylii) brak tradycyjnych leżakołóżek - dostępne są wyłącznie leżakokrzesła. Tu bowiem tylko turyści śpią w słońcu - Brazylijczycy siedzą, grono rodziny i przyjaciół, gwar rozmów, caipirinha. 


Po plażach krążą sprzedawcy: oferują wodę i alkohol; owoce i świeżo wyciskane soki owocowe; lody; churros, które - w przeciwieństwie do tych sprzedawanych w Europie - tu są sprzedawane pojedynczo: grube i nadziewane, np. Nutellą czy kajmakiem; różne rodzaje popularnych tu ciastek, m.in. tradycyjne Globo; smażone/grillowane mięso/kiełbasę/owoce morza (!), grillowane sery (!!!)**, stroje kąpielowe, pareo i kapelusze, filtry i okulary przeciwsłoneczne, biżuterię... cokolwiek jest Ci potrzebne, nie musisz ruszać się z miejsca - za moment z pewnością w zasięgu wzroku pojawi się osoba, która to sprzedaje. Na plaży wypożyczyć można też w wielu miejscach parasole - są tu one niezbędne, jeśli pragnie się choćby skrawka cienia.


...ogród botaniczny. Tysiące różnych gatunków drzew, krzewów i kwiatów - imponująca kolekcja kaktusów i sukulentów, ogromne palmy, leżące tu i ówdzie owoce chlebowca. 


Wielkie kwiaty i liście; rosnące na świeżym powietrzu rośliny, znane w Europie wyłącznie w wersji doniczkowej. Jaszczurki, brązowe wiewiórki z nad wyraz puszystymi ogonami, motyle - od całkiem malutkich po takie wielkości dwóch złożonych dłoni; we wszystkich barwach tęczy. Srogie, poważne chrząszcze. 


...góry: Corcovado i Głowa Cukru. Obydwie oferują cudowne widoki. Na tę pierwszą, z gigantycznym pomnikiem Chrystusa Zbawiciela (Christo Redemptor), wjechać można kolejką szynową. Zupełnym przypadkiem mamy świetny timing: docieramy, kupujemy bilety i za chwilę już wsiadamy. Przy pomniku wraz z nami tłum - czyli pozostali pasażerowie kolejki. Na szczęście większość osób cyka tylko pospieszne zdjęcia i znika, toteż za jakieś dwadzieścia minut robi się przyjemnie pustawo. Tu i ówdzie porozkładane są maty do położenia się - z pozycji stojącej nie sposób bowiem zmieścić na zdjęciu cały pomnik. Chłonę widoki, zastanawiając się, w którą stronę patrzeć - wszędzie jest pięknie...




Góra druga - czyli Głowa Cukru. Na tę wjeżdża z kolei kolejka linowa (notabene wykonana przez szwajcarską firmę Frey AG Stans, która produkuje większość kolejek w Szwajcarii; dodatkowym szwajcarskim akcentem jest możliwość zakupu "brazylijskiej" wersji scyzoryka Victorinox). Szczyty są tak naprawdę dwa - by dostać się na drugi, trzeba znów wsiąść w kolejkę. 



Na pierwszej górze jest ścieżka, pozwalająca na dłuższy spacer poprzez las bambusowy; docieramy nią do niewielkiego, prawie pustego baru ze słonecznym tarasem. Spontanicznie decydujemy się tam przysiąść na dłuższą chwilę. Widok zapiera dech w piersi. Sączę leniwie drinka i myślę o tym, jak bardzo kocham to w podróżach - brak pośpiechu, napiętego grafiku; możliwość dysponowania czasem zupełnie swobodnie i robienia tego, na co ma się w tej chwili ochotę. Na przykład wpatrywania się w ocean... Zostajemy na Górze Cukrowej aż do zachodu słońca - obserwujemy go z niewielkiego balkoniku restauracji, znajdującej się tuż przy stacji kolejki. 




...park narodowy Tijuca. Fragment lasu tropikalnego w środku miasta - podobno największego takiego na świecie. Lekce sobie ważąc ostrzeżenia o tym, że iść powinno się w większej grupie, a najlepiej wynająć przewodnika, idziemy sami. Zorganizowane grupki turystów trzymają się blisko biegnącej przez park asfaltowej drogi (a przewodnicy nieustannie ponaglają biedaków do pośpiechu), toteż - gdy skręcamy w głąb lasu - szybko znikają nam z oczu. 



W ciągu kolejnych godzin napotkamy jedną tylko osobę - przemiłego Brazylijczyka o imieniu Rodrigo. Znajomość zadzierzgamy na wyjątkowo trudnym fragmencie szlaku - gdzie spontanicznie oferuje nam pomoc we wspinaczce. Wspólnie zdobywamy szczyt góry i rozkoszujemy się widokiem. Rodrigo zna po angielsku tylko parę słów, nie mówi też po niemiecku, francusku ani - rzecz jasna - polsku, my zaś nie mówimy po portugalsku - ale nie przeszkadza nam to w osiągnięciu porozumienia. Dzielimy się jedzeniem, a później przez kolejnych parę godzin wędrujemy razem, zdobywając kolejne szczyty. Zabiera nas również na ukryty w środku lasu porzucony most-taras, z którego rozciąga się piękny widok na Rio. Od czasu do czasu wskazuje nam pewne rośliny, zwierzęta (ostronosy, aguti) czy insekty; niektóre z nich ciężko byłoby nam samodzielnie zauważyć. Rodrigo ma w planach zdobycie wszystkich szczytów Tijuca, toteż w pewnym momencie żegnamy się i udajemy w kierunku wodospadów oraz pochłoniętych przez dżunglę ruin. W paru spośród wodospadów, które miniemy, można się kąpać - jest to prawdziwa przyjemność, biorąc pod uwagę wysoką temperaturę. 



Na wędrówce po lesie i górach spędzamy calutki dzień - gdy w końcu docieramy do wyjścia, jesteśmy tak zmęczeni, że w taksówce milczymy. W lusterku wstecznym widzę, że taksówkarz spogląda na nas co jakiś czas, wydaje się zatroskany. W końcu gdzieś dzwoni, rozmawia przez chwilę i podaje mi telefon. W słuchawce odzywa się kobiecy głos, mówiący łamanym angielskim. Jak się okazuje, jest to żona taksówkarza. On sam nie mówi po angielsku, uznał natomiast nasze milczenie i brak uśmiechu za wyraz przerażenia, że zostaliśmy przez niego porwani - toteż zadzwonił do żony, by wyjaśniła nam, że absolutnie nic takiego nie ma miejsca i nie musimy się martwić, jest uczciwym człowiekiem. Gdy słucham tych wyjaśnień, sama nie wiem, czy bardziej chce mi się śmiać, czy jestem rozczulona. 

Tijuca to nasz ostatni dzień w Rio - kolejnego lecimy na wyspę Florianopolis.






* co mi przypomina, że niedawno nauczyłam się, iż odpowiednikiem "wilka morskiego" w niemieckim jest Seebär - "niedźwiedź morski"

** sprzedawcy mają je ze sobą w postaci surowej i grillują przy sprzedaży, na noszonym ze sobą mini-grillu - dostaje się potem taki ciepły ser, wbity na patyk

Komentarze

  1. ach...! zazdrość mi się włączyła :))) faaajniee ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty