"Mała zagłada", Anna Janko

Książka jest wstrząsająca. Tym bardziej dlatego, że opisuje drobny przecież wycinek wojennej rzeczywistości - ułamek tej potworności, niemożliwej do ogarnięcia rozumem - zagładę zaledwie jednej wioski. Kilkadziesiąt konkretnych odebranych istnień - a były ich przecież miliony. Rozum, jak zwykle w takich wypadkach, drętwieje na myśl o tym; nawet kilkadziesiąt to zbyt wiele, jedna wieś to zbyt wiele - a setki, tysiące, miliony? W jaki sposób można to sobie wyobrazić, jak pojąć, co właściwie się stało? Jak pokazać te wszystkie indywidualne przecież życia, stare, młode, dziecięce? Czy listą nazwisk? Zapełniłaby wiele tomów - a i tak byłaby przecież niekompletna. Autorka wspomina, że niemowlęce wózki, rekwirowane więźniom w Auschwitz, prowadzono z przechowalni na stację - rzędami po pięć -  przez godzinę. Tylko jeden obóz zagłady. Tylko jedna wieś.
Traf chciał, że przeczytałam tę książkę zaraz po biografii Lema. (Nie raz zaobserwowałam w moim życiu, jak bardzo - choć przecież przypadkowo - elementy następujące łączą się w moim życiu z poprzedzającymi; drobne najczęściej rzeczy, a jednak. Tak było i tym razem). Orliński w wielu miejscach podkreśla, jak bardzo "unde malum" (łac. "skąd bierze się zło") było motorem napędowym prozy Lema. Autorka - dziecko "ocalałej, prowadzonej na rzeź" - wychowana w cieniu tamtej potwornej traumy, wyssawszy ją z mlekiem matki, stawia w swojej książce dokładnie to samo pytanie. W bezradnym braku odpowiedzi na nie, usiłując zrozumieć, na kanwie tragedii ludobójstwa nazistowskiego sięga też po inne, współczesne i znane nam przypadki (Jugosławia, Tutsi i Hutu, Czerwoni Khmerzy). Próbuje szukać odpowiedzi w psychologii - być może tzw. pruski dryl jest odpowiedzialny za konkretny przypadek bestialstwa nazistowskiego... ale co z innymi przypadkami? Innych kultur, innych czasów? To już zresztą sam koniec książki, ześlizgnięcie w to pytanie bez odpowiedzi. Większość napisana została bowiem w celu uwiecznienia tych konkretnych kilkudziesięciu ofiar, zdmuchnięcia z nich pyłu anonimowości statystyki - i zarazem w próbie wyrzucenia z siebie traumy, która położyła się cieniem na całym życiu autorki, mimo iż "tylko" odziedziczona.  
We fragmencie świata, w którym miałam szczęście wyrosnąć i żyć, na tej szerokości i długości geograficznej i w konkretnym odcinku czasowym, wojna jest albo literaturą albo zdjęciami z telewizji. Zardzewiałymi bombami i pociskami, znajdowanymi od czasu do czasu w ziemi (po ilu latach przestaniemy je znajdować? Najwyraźniej siedemdziesiąt to za mało, sto zapewne też... Tysiąc? Albo może nigdy?) A przecież pokolenie, które jej doświadczyło, to ci, których zdążyłam jeszcze poznać - pokolenie rodziców moich rodziców. Tak niewiele czasu, tak bardzo przed chwilą. A przecież hydra znów podnosi głowę - ileż w internecie czy niektórych stacjach telewizyjnych zjadliwego, pełnego nienawiści bełkotu człowieka przeciw człowiekowi; szczucia; nagonki. Mimo tych wszystkich doświadczeń na wyciągnięcie pokoleniowej dłoni, mimo świadectw - tak łatwo jest wzniecać nienawiść.
Obyśmy nie byli następni. 

Komentarze

  1. obawiam się, że będziemy. mam wrażenie, że to nigdy nie minie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty