Ślub i wesele.

Dla tych, co tl;dr - szczegóły i wspomnienia odnośnie mojego ślubu i wesela.

Jedną z rzeczy, które zajęły mnie tak bardzo, że nie miałam czasu na bloga, była organizacja własnego ślubu i wesela. Ślub cywilny, jak niektórzy z Was może pamiętają, wzięliśmy w Szwajcarii - była to jednak ceremonia skromna, wyłącznie w gronie najbliższej rodziny i mojej przyjaciółki, która była świadkową. Drugi ślub i wesele natomiast zdecydowaliśmy się urządzić w Polsce - z kilku powodów. Po pierwsze, oboje uwielbiamy polskie wesela; natomiast szwajcarskie tradycje weselne właściwie nie istnieją. Drugi powód był oczywiście finansowy (za tę samą liczbę jednostek monetarnych w Polsce można mieć znacznie więcej), trzecim - finansowy ze względu na polskich gości (uznaliśmy, że to rodzinie i przyjaciołom A. będzie łatwiej przemieścić się do Polski). Czwartym - większość osób z rodziny i przyjaciół A. nigdy nie była w Polsce, toteż nadarzała się doskonała okazja, żeby pokazać mój kraj od najlepszej strony (jeśli tylko dopisze pogoda... a dopisała!)

Każdy, kto zdecydował się kiedykolwiek na organizację wesela, wie, ile czasu to pochłania. U mnie dodatkową trudność stanowiło to, że - biorąc pod uwagę, że mąż nie mówi po polsku - załatwienie większości spraw spoczęło na moich barkach (i mojej nieocenionej świadkowej, która pomagała jak tylko mogła). Mieszkając w Szwajcarii, siłą rzeczy bardzo wiele kwestii musiałam załatwić zdalnie. W Polsce byłam w tamtym czasie dokładnie trzy razy - raz, gdy na samym początku oglądaliśmy z A. lokale; potem na degustacji cateringów i podpisaniu umowy z wybranym miejscem oraz wreszcie - na makijażach próbnych i degustacji tortów: czyli rzeczy niemożliwe do załatwienia online. Całkowicie zdalnie załatwiłam za to dla nas zespół, kamerzystów, fotografkę, dekoratorkę i fryzjerkę (nie, nie miałam próbnej ślubnej fryzury).

Ślub i wesele zaplanowaliśmy na lato - a konkretnie sierpień, bo wtedy statystycznie w Gdańsku jest najlepsza pogoda. Chcieliśmy też, żeby wesele odbyło się w ogrodzie, w namiocie. To znacząco zawęziło wybór interesujących lokali w Gdańsku - do dwóch. Jednym z nich był Dwór Oliwski. Niestety, jego przedstawicielka wykazała się w kontaktach z nami rażącą niekompetencją. (Zresztą z tego, co wyczytałam w internecie, nie tylko w kontaktach z nami...) Na szczęście dla nas, było to przed podpisaniem umowy i wpłaceniem jakiegokolwiek zadatku, więc po prostu daliśmy sobie spokój. Zdecydowaliśmy się spojrzeć poza Trójmiasto... i natrafiliśmy na bardzo interesującą ofertę. Koniec końców, wahaliśmy się nad trzema miejscami (Gdańsk, Gdynia  - co prawda bez ogrodu, ale za to z pięknym widokiem - i poza Trójmiastem). Testowanie cateringu rozstrzygnęło wszystko: hotel spoza Trójmiasta bił pozostałe na łeb na szyję. Do tego dysponował pięknym budynkiem (odrestaurowany pałac) i wielkim ogrodem. Przedstawicielka hotelu przystała na wszelkie zmiany w umowie, jakie chciałam wprowadzić... co było dobrym znakiem. I faktycznie. Rzetelność, konkretność, szybkość reakcji, a potem - już w trakcie ślubu i wesela - pilnowanie, żeby wszystko dopięte było na ostatni guzik: w ten sposób mogę tę panią podsumować. Rewelacja.

Dekoratorkę polecono nam w hotelu. Chcieliśmy, żeby było elegancko i prosto zarazem - bazą kolorystyczną były czerwień, biel i srebro. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że żadne z nas nie miało ściśle doprecyzowanych wizji, w jaki sposób to czy tamto ma wyglądać... wiadomo było z grubsza, jaki efekt jest oczekiwany - a i tak ustalenia pochłonęły trochę czasu (choć efekt zdecydowanie był tego wart!) Bukiet mój, bukiecik świadkowej i wianuszek dla dziewczynki, niosącej mój welon, też zrobiła dekoratorka. Winietki i upominki dla gości oraz obsługi załatwiłam na własną rękę, ekipa dekoratorki rozłożyła je tylko na stołach. 
 
Zespołu na wesele zaczęłam natomiast szukać w grudniu - i okazało się, że to stanowczo zbyt późno: wszystkie polecane mi były już na dany termin zajęte. Z duszą na ramieniu, wybrałam (wolny jeszcze) zespół z niewielką liczbą recenzji... bazując na pięknym głosie wokalistki i bardzo miłej rozmowie z jednym z pozostałych członków zespołu. I tym razem okazało się to strzałem w dziesiątkę - wszystko było tak jak prosiłam: dobra muzyka, kulturalnie i z klasą.

Z tortem sprawa była prosta - degustowałyśmy go ze świadkową w trzech miejscach i od razu było jasne, że dwa z nich odpadają w przedbiegach. Tort nie był pokryty masą cukrową, tylko oblany białą czekoladą i obłożony wykonanymi z niej opaskami, a ozdobiony jadalnymi, żywymi różami (w tym samym odcieniu, co kwiaty do dekoracji, mój bukiet, itd.)

Makijaże próbne miałam cztery; jedna z makijażystek była mi polecona osobiście, a trzy znalazłam w rekomendacjach online. Wybrałam jedną z tych polecanych online. Tu również nie miałam wątpliwości - pozostałe trzy makijaże nie wytrzymywały porównania ani jakością, ani efektem. Ogólnie natomiast makijaży próbnych miałam mieć sześć... jedna z pań odwołała w ostatniej chwili, druga zaś nigdy nie odpisała na moje maile w sprawie próbnego ani żadne inne, po czym, po kilku miesiącach milczenia... zadzwoniła do mnie dzień przed weselem (!), pytając, o której ma się następnego dnia zjawić. Wydawała się zirytowana, że zdążyłam już zapomnieć o jej istnieniu i maluje mnie kto inny.

Suknię, welon i buty kupiłam w Szwajcarii. Suknię, notabene, znalazłam w pierwszym sklepie, do którego poszłam. Była trzecią z przymierzanych i od razu wiedziałam, że to ta. Nad welonem, ze względu na cenę, przekraczającą znacząco moją osobistą barierę "normalna cena za - choćby i przepięknie wyhaftowany - tiul", wahałam się nieco dłużej - ale ostatecznie poczucie estetyki wygrało z barierą.
Buty, które spodobały mi się na samym początku planowania wesela, były absurdalnie drogie... a jak się okazało po przymiarce - także niewygodne. Przywołana do rozsądku głosami bliskich mi (i dalszych) kobiet ("mają być przede wszystkim wygodne!"), nabyłam ostatecznie buty śmiesznie tanie, a sprawiające wrażenie bardzo wygodnych (miękka skóra, stabilny obcas). I... przetańczyłam w nich na weselu całą noc, nie odczuwając najmniejszego bólu czy dyskomfortu. W ogóle mnie nie obtarły, a zwykle wszystkie nowe buty mnie krzywdzą! 
Biżuterii i bielizny nie kupowałam nowej - żeby zadośćuczynić przesądom "coś niebieskiego" i "coś starego". A jeśli chodzi o pończochy, to polecam ten sklep.
Mani- i pedicure zrobiłam w pierwszym lepszym salonie z bardzo dobrymi opiniami na Starym Mieście w Gdańsku - i była to świetna decyzja.

Zaproszenia na wesele nabyliśmy w Szwajcarii - w Polsce nie byłam w stanie znaleźć takich, które by mi się podobały; na szczęście z winietkami na stół już tego problemu nie było. Gifty (i woreczki do ich zapakowania) dla szwajcarskich gości nabyliśmy w Polsce, a dla polskich - w Szwajcarii. Nagrody w konkursach też były "pół na pół".

Fotografką była moja koleżanka, kamerzystów poleciła mi też ona (efekty pracy zarówno jej, jak i ich są świetne, choć kamerzyści mieli duże opóźnienie), natomiast drugiego fotografa wybrałam sama... i to właściwie jedyna decyzja, jaką zmieniłabym, gdyby dało się cofnąć czas. Zdjęcia w dużej rozdzielczości i albumy miałam dostać na początku października - tymczasem wciąż ich nie mam i nie wiem, kiedy je dostanę.

Próbowałam również wynająć na wesele animatorki (z myślą o licznej gromadce gości mocno nieletnich), ale zażądały podpisania przeze mnie umowy, w myśl której miałabym osobiście wziąć odpowiedzialność za dzieci (?!) Proponowałam kompromis - że umowa może zawierać klauzulę, że one tej odpowiedzialności nie biorą albo że weźmie ją ktoś inny, ale nie - upierały się, że muszę to być ja. Wyjątkowo absurdalne, biorąc pod uwagę, że przy większości zabaw nawet nie byłabym obecna. Zamiast umowy z animatorkami, zostały nabyte kredki, balony itp. - i w rogu namiotu przygotowany został kącik dziecięcy. Dzieciaki, nawet bez animatorek, i tak wydawały się bawić świetnie; niektóre z nich zostały na sali do późna w noc!

Muszę wyznać, że na samym początku ogrom spraw do załatwienia mnie przerastał i bardzo się stresowałam. Zresztą, nie oszukujmy się - stresowałam się w jakiś sposób prawie do samego końca. Ostatecznie efekt końcowy zależał od całej grupy ludzi i bardzo łatwo mogło coś nie wyjść. Tym bardziej jestem pozytywnie zaskoczona, że wszyscy zjawili się dokładnie wtedy, tam i z tym, gdzie, kiedy i z czym mieli się zjawić - a co najważniejsze, że tak rewelacyjnie* wykonali to, co do nich należało!...

O ile wzruszyło mnie, że tyle osób, pracujących przy zorganizowaniu naszego ślubu i wesela, tak doskonale się spisało, o tyle, rzecz jasna, nieporównywalnie bardziej wzruszyła i uszczęśliwiła mnie obecność rodziny i przyjaciół. Goście przybyli z kilku krajów (i dwóch kontynentów) oraz różnych okolic Polski - wielu miało więc do pokonania długą (a często i kosztowną) drogę. A jednak zjawili się prawie wszyscy z zaproszonych - po to, żeby móc z nami świętować.

Pamiętam moment tuż przed ceremonią, gdy mama i przyjaciółki upinały mi welon, bo już za chwilę miałam wyjść... dosłownie trzęsłam się ze zdenerwowania, stres opanował mnie całkowicie. Nawet nie pamiętam, czy do wyjścia z hotelu zeszłam, czy zjechałam windą - kompletna czarna dziura! Tata, który miał zaprowadzić mnie na miejsce ceremonii, już czekał. Wsparta na jego ręce, zaczęłam schodzić po schodach - i wtedy napotkałam wzrok czekającego u ich podnóża A. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, wyszydzane w tylu miejscach i na tak różne sposoby - kiedy tylko zobaczyłam jego uśmiech, jego oczy... cały stres od razu gdzieś zniknął. (Zdjęcie, dokumentujące wyraz jego twarzy, gdy widzi mnie w sukni po raz pierwszy, to moje ulubione zdjęcie). A w chwilę potem, kiedy znaleźliśmy się już na miejscu ceremonii, rozbrzmiewało "Ave Maria", kiedy otoczyły mnie same najbliższe i przyjazne, radosne twarze (niektórych nie widziałam od długiego czasu!), kiedy poczułam całą tę wręcz namacalną falę życzliwości i ciepła - rozkleiłam się ze wzruszenia aż do łez. To było w tym wszystkim najważniejsze i najpiękniejsze - przysięganie sobie miłości w otoczeniu tych właśnie ludzi. Bez nich świętowanie byłoby czymś zupełnie innym.

A potem był "Marsz weselny" Mendelssohna (albo jego siostry Fanny, jak się dziś podejrzewa); uściski i życzenia; chleb i sól (ja wzięłam wodę, A. trafiła się wódka - wypił ją jednym haustem i nawet się nie skrzywił!) i rozbite kieliszki; A. przenoszący mnie przez próg; toasty i przemowy; nasz pierwszy taniec (do "Hallelujah" w wersji Rufusa Wainwrighta). I dalsze tańce, hulanki i swawole; goście robiący sobie na pamiątkę dla nas zdjęcia w fotobudce i wpisujący się z nimi do księgi (bardzo to był fajny pomysł, polecam); tort i wspólne krojenie go; podziękowania dla rodziców; oczepiny; konkursy; rozmowy i tańce; tańce i rozmowy... pamiętam, że nawet coś niecoś jadłam i że udało mi się przy tym nie zaplamić sukni!
Do łóżka udaliśmy się z mężem po czwartej nad ranem.
   
Cóż więcej mogę Wam powiedzieć - to był najlepszy ślub i wesele, na jakim kiedykolwiek byłam!









*z wyjątkiem fotografa

Komentarze

  1. Na swoim ślubie skorzystaliśmy z fontann czekoladowych :DD o dziwo wtedy to było wielkie zaskoczenie dla gosciu i jedna największych atrakcji

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham wesela, a już lada moment moje. Ostatnio wybraliśmy w końcu winietki, zaproszenia ręcznie robione, prezenty dla gości - ale i tak jeszcze sporo zadań przed nami. Mimo to ja już odliczam dni ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty