New York, New York, czyli USA cz. I.

W maju tego roku wyruszyliśmy w prawie miesięczną podróż po USA (kolejna zresztą przyczyna niepisania na blogu). Pierwszym przystankiem było wschodnie wybrzeże - a konkretnie Nowy Jork.
  

Był to mój pierwszy raz w Stanach Zjednoczonych. Do tamtej pory "znałam" je wyłącznie z filmów, seriali i książek. Nikogo chyba nie zdziwię, pisząc, że na filmach wszystko wygląda lepiej: ładniej, czyściej, wreszcie - bogaciej. To ostatnie było chyba moim największym zaskoczeniem, jeśli chodzi o USA. Wystarczy bowiem wyjechać z wielkich miast (a czasem nawet i to nie jest potrzebne) i już widać biedę - i to biedę taką, że przypomina tę w tzw. krajach trzeciego świata. Zaskoczeniem było dla mnie też ubóstwo infrastruktury - kiepska (widać od dawna nieremontowana) nawierzchnia wielu autostrad czy brak zasięgu telefonu.


Potwierdził się natomiast mój prywatny stereotyp, dotyczący wszystkich Amerykanów, których miałam okazję poznać - że są to ludzie niezwykle kontaktowi. Bardzo łatwo wejść z nimi w konwersację, często sami ją inicjują - i ma się wrażenie, że wykazują autentyczne zainteresowanie. Zainteresowanie, które zarazem nie jest natrętne, nie ma żadnych prób wymuszania dłuższego czy bardziej ścisłego kontaktu - ot, jest fajna chwila, gadamy, po czym każdy idzie w swoją stronę. Potwierdziło się też, że w większości restauracji (z wyjątkiem oczywiście tych najdroższych) porcje są tak duże, że wystarczy zamówić jedną, żeby najadły się dwie osoby. 


O czym nie wiedziałam wcześniej - USA to świetne miejsce na zakupy. W pobliżu NYC (jakieś pół godziny czy też godzinę drogi od, można tam dojechać dedykowanym autobusem) jest miasteczko outletowe (z sieci Woodbury Common), gdzie w doskonałych cenach nabyć można dobrej jakości ciuchy, buty, torebki, walizki, dodatki itd. - również od projektantów, których bądź nie ma, bądź trudno ich napotkać w Europie. (Miasteczko z tej samej sieci jest też np. w pobliżu LA). Różnice cenowe są naprawdę spore - np. za płaszcz zapłaciłam o połowę mniej, niż zapłaciłabym w Szwajcarii.


Podczas pobytu w Nowym Jorku postawiliśmy na zaliczenie wszystkich najbardziej podstawowych atrakcji. Na pierwszy ogień poszła Statua Wolności. Od razu uczulam: jeśli macie chęć wspiąć się do jej korony, bilety trzeba zabukować ponad pół roku wcześniej! Widok na drapacze chmur (tzw. skyline) - bardzo ładny, polecam. Cała atrakcja natomiast typowo do zaliczenia na raz.


Byliśmy na tarasie widokowym Empire State Building - warto, też fajny widok. Odwiedziliśmy Dziewczynkę i Byka; przespacerowaliśmy się przez brooklyński most; widzieliśmy pomnik, postawiony w miejscu, gdzie były WTC. Przepadliśmy na dwa dni w MET (Metropolitan Museum of Art - bilet ważny jest trzy dni, acz nie jestem pewna, czy i trzy dni wystarczyłyby, żeby w pełni nacieszyć się zgromadzonymi tam zbiorami). Odwiedziliśmy Andersena i Alicję z Krainy Czarów w Central Parku (fajne miejsce na spacery).


Bardzo istotnymi punktami pobytu - jak zawsze podczas naszych podróży - były też oczywiście restauracje. (Wiem, prawie nigdy o nich nie piszę, ale przyczyna jest prozaiczna: musiałabym sporządzać zawsze listę tych, w których byliśmy - a zwyczajnie mi się nie chce. Nazw ani adresów bowiem zazwyczaj nie przywołam z pamięci. Do tego w restauracjach je się parę razy dziennie - co przemnożone przez kilka tygodni pobytu dałoby potężną listę. Z tego samego powodu nie piszę też nigdy o cenach czegoś tam - bo też ich nie pamiętam, a nie chce mi się sprawdzać. Musicie mi wybaczyć to lenistwo). 
Mieliśmy wydrukowane rekomendacje z kilku "jedzeniowych" blogów; czasem posiłkowaliśmy się też TripAdvisorem. Restauracja, która zapamiętała mi się najbardziej to "The View" - jest obrotowa, warto więc pójść za naszym przykładem i zarezerwować stolik przy oknie: ma się wtedy okazję do podziwiania panoramy miasta. Miliona innych, zapewne równie dobrych miejsc nie wypróbowaliśmy, bo zwyczajnie nie mieliśmy na to czasu. Nowy Jork jest jednak mekką doskonałych dań, przekąsek i deserów z całego świata! (Co jest kolejnym powodem, dla którego chciałabym tam pomieszkać).


Nie obyło się też bez odwiedzin na Broadwayu - obejrzeliśmy "Phantom of the Opera". O ile dobrze pamiętam, była to atrakcja nietania (zdecydowaliśmy się na miejsca premium), ale warta każdego centa. Spektakl był doskonały! Chcę jeszcze i na pewno tam wrócę.


Zdaję sobie sprawę, że powyższy opis jest dosyć suchy - co nie zmienia faktu, że Nowy Jork skradł moje serce. Do tego stopnia, że chętnie pomieszkałabym tam rok czy dwa. Tak, wiem, że bywa brudny, gdzieniegdzie śmierdzący, że budynki nie są ani tak duże ani tak imponujące jak w filmach. Za to całe miasto żyje, jest przepojone duchem wydarzania się, ruchu; poczuciem bycia w samym centrum cywilizacji. Żadnej senności, żadnej prowincjonalnej ospałości; nieustannie kłębiące się życie. Szwajcarskie duże (przy czym duże jest relatywne; duże jak na Szwajcarię) miasta to eleganckie, nobliwe stare damy, obwieszone dyskretnie klejnotami o ogromnej wartości - i idące spać o dwudziestej pierwszej. Warszawa to młody punk - trochę hałaśliwy, trochę niedomyty, czasem niezdarny i pijący za dużo kiepskiej jakości alkoholu, ale niewątpliwie żywotny. A Nowy Jork to roześmiana, pełna optymizmu fit dziewczyna, która zawsze się spieszy i zawsze jest na bieżąco z każdym trendem. (Jeśli rozumiecie, co mam na myśli, to dobrze. Jeśli nie - cóż, nie jestem w stanie wytłumaczyć tego lepiej).


NYC był w czasie tej podróży naszym jedynym celem na wschodnim wybrzeżu. Potem polecieliśmy od razu na zachodnie - ale o tym już w jakiejś następnej notce.
   

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty