O tym, co było. I jest.

Regularne pisanie na bloga najwyraźniej mnie przerasta; codzienność pochłania. Mam w głowie parę prawie całkiem ukończonych notek podróżniczych, ale póki co, nie udało mi się ich przelać na ekran. W minionych miesiącach spędziłam zresztą zdecydowanie mniej czasu w (szeroko pojętym) internecie niż zwykle; jakoś nie odczuwałam potrzeby. 

Po depresyjnie szarym styczniu, luty był wyjątkowo pięknym miesiącem - ba, śmiało powiedzieć mogę, że był to najpiękniejszy luty w całym moim życiu: mnóstwo słońca i cieplej niż teraz, pod koniec marca (!) W międzyczasie zakosztowałam też kilku (głównie) słonecznych dni i miłej dla oka zieleni podczas spontanicznej wizyty w Irlandii. 

Od czasu zeszłorocznej przeprowadzki wciąż nieustająco cieszę się faktem, jak bardzo słoneczne jest nasze nowe mieszkanie. Jako że większość okien skierowanych ma na wschód, południe i zachód, a do tego jest dość wysoko (jak na Szwajcarię) położone, słońce - gdy oczywiście świeci - jest przez cały dzień.

(Jeśli ktoś spośród Czytelników mojego bloga do tej pory nie zauważył, jak oddaną fanką słońca jestem, to myślę, że dwa powyższe akapity mogą być pewną wskazówką!)

Co poza tym. Najwyraźniej (wreszcie!) przestawiła mi się w mózgu jakaś klapka - albo faktycznie tutejsza odmiana dialektu jest najprostsza w całej Szwajcarii, bo nieoczekiwanie zaczęłam rozumieć prawie wszystko, co mówią w radiu; rozumiem też większość ludzi w sklepach i na ulicy, a nawet odbyłam ostatnio 45-minutową rozmowę z lekarką, podczas której ona mówiła wyłącznie w dialekcie, a ja wszystko rozumiałam! Ha, jestem z siebie dumna.

Czas spędziłam też na wyprzedażach (przeceny >50% to jedyny okres, gdy nie mam wrażenia, że producenci bezwstydnie zdzierają ze mnie pieniądz) i  planowaniu nowych wyjazdów (w tym roku kalendarzowym wyłącznie niedalekich, bo krótkich - od paru dni do tygodnia) - oraz niestety także i w szpitalu i z wizytami u lekarzy; cóż, bywa i tak (*w tym miejscu proszę sobie wstawić cytat, że "szlachetne zdrowie..." itd. itp.*)  

Ostatecznie podjęłam też decyzję odnośnie mojego konta facebookowego, tj. usunęłam je - a co za tym idzie, blog nie ma już fanpage'a. Biorąc jednak pod uwagę, jak niewiele na tamtym fanpage'u się działo, myślę, że nie jest to wielka strata. Google w międzyczasie podjęło decyzję odnośnie usunięcia pod koniec marca G+, tym samym więc od kwietnia moja obecność w świecie mediów społecznościowych zmaleje dokładnie o połowę w porównaniu z, powiedzmy, styczniem. Jeśli komuś za mało mnie tutaj, można zajrzeć na mojego Insta (link w "O mnie") - tam wystukuję parę zdań chyba jednak częściej niż tutaj; no i można sobie pooglądać widoki Szwajcarii.   

Mam też plany przenosin blogowych "na swoje", bo widzę, że ostatnio moda na zamykanie platform blogowych, a ja - mimo że piszę rzadko - to jednak za bardzo lubię to robić, żeby ryzykować, że i Blogger zniknie tak samo jak Blog.pl czy Blox. Ale spokojnie, będę informować na bieżąco.

Komentarze

Popularne posty