Latanie - czyli przygody w podróży takie i owakie.

Wspominałam tu kiedyś na pewno, jak bardzo lubię latać. Może dlatego, że dosłownie wszystkie podróże samolotami, jakie w życiu odbyłam, były wyjazdami na krótsze czy dłuższe urlopy?* Może powodem jest to - jako że nie znoszę długich podróży pociągiem czy samochodem - że od pierwszego lotu cieszyła mnie prędkość docierania na miejsce? A może dlatego, że ponad chmurami zawsze świeci słońce?** Cokolwiek nie jest powodem, latać uwielbiam. Bardzo lubię też lotniska... a najbardziej ten moment, gdy nada się już bagaż***, przejdzie przez security - i można w pełni oddać się radosnemu oczekiwaniu. (Tak, po prawie dziewięciu latach regularnych podróży wciąż mam motyle w brzuchu, oczekując na wylot na wakacje... nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że po paru godzinach na pokładzie zacznie mi być niewygodnie, czy że spanie w samolocie w klasie ekonomicznej jest dalekie od porządnego wypoczynku). 
 



Powyższy opis dotyczy większości lotów, jakie odbyłam... takich, gdy wszystko szło jak należy, a ja zjawiałam się na lotnisku z odpowiednio dużym wyprzedzeniem. Ale mam też kilka innych wspomnień - i o nich właśnie Wam dziś opowiem.

Co potrafi oznaczać latanie z przesiadką, przekonałam się już na samym początku moich wojaży. Leciałam (do Polski albo z Polski, nie pamiętam) z przesiadką w Monachium, jako że ze Szwajcarii do Gdańska nie było wtedy żadnych bezpośrednich lotów. Nigdy wcześniej w Monachium nie byłam, a wszystko wskazywało na to, że jeśli naprawdę się nie pospieszę, nie mam żadnych szans, żeby złapać mój lot przesiadkowy.
To był ten tak zwany pierwszy raz. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że przećwiczę to znacznie lepiej niż bym chciała - nerwowe zerkanie na zegarek, wiercenie się w fotelu i przynaglanie myślami pilota, żeby siadał szybciej, szybciej, bo każda minuta się liczy. Gorączkowe rzucanie się do wyjścia tylko po to, by utknąć w tłumie pasażerów**** albo czekać pod samolotem w autobusie, dygocząc z niecierpliwości i gotowości do biegu. I wreszcie -  szalony pęd. Wtedy w Monachium - patrząc jednocześnie na znaki, bo nie miałam pojęcia, którędy biec...
Pech chciał, że na lotnisko podwieziono nas na wysokości pierwszej bramki, a moja przesiadka była w ostatniej. Pamiętam jak dziś, że przebiegnięcie tej odległości zajęło mi kwadrans - i że zdążyłam! W ostatnim momencie, ale zdążyłam. (Zazwyczaj zresztą zdążałam, jedyny wyjątek stanowił pewien lot do Polski z przesiadką we Frankfurcie; musieliśmy tam wtedy zanocować - acz linia lotnicza zapłaciła za ten nocleg, a kilka lat później udało się nam nawet uzyskać odszkodowanie od Agencji Ruchu Lotniczego). 
 
 

Opóźnienie lotu jest czymś, na co nie ma się wpływu, ale co z sytuacjami, na które wpływ się ma? Jak na przykład dwa lata temu w Tanzanii...

Zatrzymaliśmy się co prawda na Zanzibarze, ale na jeden dzień polecieliśmy na kontynent, do Dar es Salaam. Co istotne dla rozwoju akcji - o poranku tuż przed wylotem zaciął się nam sejf. Jako że nie było czasu, by obsługa zlikwidowała problem, zdecydowaliśmy, że trudno, polecimy z jedną kartą kredytową. 
Tanzania, jak być może nie wszyscy Czytelnicy wiedzą, słynie między innymi z pięknych kamieni szlachetnych, zwanych tanzanitami. Jako że biżuteria to - poza magnesami i artykułami spożywczymi - mój ulubiony rodzaj pamiątki z podróży, oczywiste było, że jakąś część czasu spędzimy u jubilera. Zrobiwszy research, gdzie najlepiej jest dokonać zakupów, najpierw musieliśmy zlokalizować wyszukany sklep (co nie było takie proste, jako że Google Maps pokazał sklep w miejscu, gdzie wcale go nie było). W końcu jednak udało nam się go odnaleźć, oddałam się przymierzaniu oraz trudnej sztuce dokonywania wyborów, a następnie targowaniu z arabskim sprzedawcą. A. co prawda co i rusz popatrywał na zegarek i przynaglał mnie do pośpiechu, ale w ferworze zakupów zupełnie to zlekceważyłam... 
 

 
Gdy wszystkie wolne środki na karcie kredytowej zostały upłynnione, zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście - do odlotu naszego samolotu na Zanzibar pozostało już bardzo niewiele czasu. Jubiler, słysząc, jaki jest problem, załatwił nam błyskawicznie taksówkę i przekazał kierowcy (który prawie nie mówił po angielsku), że BARDZO się spieszymy. Wsiedliśmy do taksówki, przekonani, że na styk, ale jednak damy radę... po to, by za chwilę zobaczyć na ulicy gigantyczny korek w kierunku lotniska. Duch we mnie osłabł, kierowca jednak najwyraźniej wziął sobie nasz pośpiech bardzo do serca, gdyż gwałtownie wyjechał z korka i pognał pod prąd, "chowając się" w sposób wymuszeniowy z powrotem w korku ułamki milisekund przed czołowymi zderzeniami. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że nie zapomnę tej jazdy do końca życia - pełnej mini ataków serca, jakich doznawałam za każdym razem, gdy o włos unikaliśmy śmierci. W międzyczasie A. i ja zaczęliśmy się zastanawiać, na jaki właściwie terminal mieliśmy podjechać? A. twierdził, że pamięta, że miał to być terminal międzynarodowy, na co ja argumentowałam, że przecież to niemożliwe, że Zanzibar należy do Tanzanii, więc musi to być lot krajowy... Moja argumentacja przekonała A., koniec końców kierowca wysadził nas więc przed terminalem krajowym, pobrał opłatę i z piskiem opon odjechał, a my pobiegliśmy do budynku lotniska. Do odlotu pozostało około trzydziestu minut. W budynku strażnicy uświadomili nam natychmiast, że terminal, o jaki nam chodziło, to międzynarodowy... bo Zanzibar jest tylko międzylądowaniem, a samolot leci dalej, za granicę. Powiedzieli nam też wesoło, że nie mamy szans zdążyć na nasz lot i że powinniśmy kupić bilety na kolejny, który jest za kilka godzin. Ha, kupić... ale za co? Wszystkie środki na karcie, którą mieliśmy ze sobą, zostały wydane na biżuterię. Druga karta kredytowa, podobnie jak te zwykłe, spoczywała spokojnie w hotelowym sejfie, daleko od nas. W portfelu mieliśmy jeszcze jakieś szylingi - ale z całą pewnością nie dość, żeby kupić bilety albo zarezerwować nocleg w hotelu (a powoli robiło się już ciemno). Natychmiast zwizualizowałam sobie nocleg, spędzony na afrykańskiej ulicy... i z pewnością dało się słyszeć popłoch w moim głosie, gdy spanikowana powtarzałam strażnikom, że nie mamy, nie mamy pieniędzy na bilety! (A. w międzyczasie zastanawiał się już, jak szybko dochodzą pieniądze przez Western Union i czy jego ojciec miałby możliwość zrobienia nam natychmiastowego transferu). O ile w pierwszej chwili miałam wrażenie, że strażnicy zupełnie mi nie uwierzyli (pamiętam ich sceptyczną wymianę spojrzeń: jak to, biały - czyli bogaty - turysta bez pieniędzy? niemożliwe!), to w końcu chyba to do nich dotarło. Ostatecznie po krótkiej naradzie między sobą wyczarowali skądś człowieka z samochodem, który podwiózł nas na terminal międzynarodowy... żegnanych pogodnymi okrzykami, żebyśmy sobie nie robili nadziei, bo samolot na pewno już odleciał. 
 
 

 
Pod terminalem międzynarodowym, gdy A. bez targowania i pospiesznie wręczał naszemu pięciominutowemu przewoźnikowi żądaną przez niego zapłatę (wynoszącą zresztą tyle, ile zapłaciliśmy za dojazd z miasta do lotniska - była to zdaje się równowartość jakichś dziesięciu franków), ja zdążyłam dobiec do strażników przy wejściu do budynku i z paniką w głosie wykrzyczeć, że nasz samolot odlatuje za dziesięć minut i czy mogliby w drodze wyjątku poinformować załogę, żeby na nas zaczekali, bo koniecznie musimy zdążyć na ten lot! Strażnicy, pogodnie uśmiechnięci, doradzili mi, żebym się nie martwiła (z pewnością p.t. Czytelnicy znają ten akurat zwrot w języku suahili - brzmi on bowiem "hakuna matata"), wyluzowała, zrelaksowała... po czym powolutku i spokojnie dokonali kontroli bezpieczeństwa, cały czas sympatycznie się uśmiechając. Do bramki dotarliśmy pięć minut przed odlotem samolotu - i tak, mimo to wpuszczono nas na pokład. Chyba nigdy wcześniej i nigdy potem nie odczuwałam takiej ulgi, wsiadając do samolotu!... (A. zasługuje zaś na tytuł męża roku - albo i dziesięciolecia - bo nie tylko zachował w całej tej sytuacji spokój, gdy ja miotałam się w panice, ale nawet nie zrobił mi żadnych wymówek! Bardzo skruszona go przeprosiłam - i obiecałam, że nigdy więcej. Jak do tej pory udało nam się uniknąć powtórki).
 



Z przechodzeniem przez kontrolę bezpieczeństwa też bywa różnie. Jest to zresztą ciekawe pole do obserwacji, jak zachowują się ludzie, gdy poczują, że mają trochę władzy. Pamiętam pewien lot z Gdańska, gdy odwołali mi lot. Przebukowałam na inny, a chwilę później odwołano także ten drugi... Za każdym razem odwożono nas z płyty autobusem, musieliśmy odbierać bagaże i nadawać je po raz kolejny, po czym oczywiście przechodzić przez kontrolę bezpieczeństwa. Gdy przechodziłam przez nią po raz trzeci, a pracownica lotniska znów tak samo intensywnie przegrzebywała moje rzeczy, powiedziałam, że przecież to już trzeci raz - i czy to naprawdę konieczne. Kobieta spojrzała na mnie lodowato i warknęła: "jeśli będę miała taką ochotę, to przejdzie pani jeszcze czwarty i piąty raz!" (Tak, zdałam sobie wtedy sprawę, że w tej sytuacji najlepiej dla mnie jest nie mówić nic. Przypomniałam też sobie sławetny eksperyment Zimbardo).
 



Innym razem - to było na Malcie - pracownica kontroli bezpieczeństwa oznajmiła mi, że nie mogę wziąć ze sobą w bagażu podręcznym miodu, bo to ciecz. Zaproponowałam, że udowodnię jej, że mój miód nie jest cieczą - odkręciłam zakrętkę i obróciłam słoik do gry nogami. Miód był zestalony, więc nie wyciekła oczywiście ani kropla, usłyszałam jednak od tamtej przemiłej kobiety, że to ona decyduje, co jest cieczą...
No cóż. W obliczu takiego dictum nie pozostało mi nic innego prócz nadania miodu jako bagażu... dzięki karcie Frequent Flyer mogłam nadać bezpłatnie dwa bagaże, a leciałam z jedną tylko walizką - musiałam więc tylko pokonać jeszcze przeszkodę w postaci opakowania dla miodu. Nie zgodzono się bowiem przyjąć go po prostu w słoiku... kupiłam więc taniutką kosmetyczkę... ale i to było niewłaściwe, na szczęście miła pani z Lufthansy dała mi karton, do którego wpakowałam kosmetyczkę z miodem - i to już zostało zaakceptowane. Miód zatem w końcu ze mną doleciał - o dziwo - nieuszkodzony!



Fascynuje mnie też bardzo, jak różne - zależnie od kraju i obsługi - potrafią być definicje przedmiotów niebezpiecznych. Zapalniczka, którą zawsze mam w torebce (nie, nie palę, ale lubię mieć przy sobie zapalniczkę) i która w większości krajów jest akceptowana zarówno w bagażu podręcznym jak i nadawanym, w Korei Południowej spowodowała wezwanie nas przez megafon do pomieszczenia, w którym najwyraźniej skanowano bagaż nadawany. Musiałam bagaż otworzyć, a zapalniczkę mi skonfiskowano.

Problem z zapalniczką - tym razem będącą w bagażu podręcznym - pojawił się też na Zanzibarze, w terminalu krajowym. Pracownice lotniska miały wyraźną chęć ją skonfiskować, dodatkowo nie mówiły za bardzo po angielsku, ale wyszukałam w słowniku słowo "pamiątka", które powtarzałam, dodając międzynarodowe "please" - co prawda z jakiegoś powodu bardzo je rozbawiło, gdy powiedziałam, że to pamiątka, ale po dłuższej dyskusji między sobą pozwoliły mi ją zatrzymać.

A. nie miał takiego szczęścia, gdy wyrzucono mu scyzoryk (nie pamiętam już nawet dokładnie gdzie, chyba na Cyprze); gdzieś (chyba w USA?) wyrzucono nam też nożyczki z apteczki podróżnej - mimo że miały specjalnie zaokrąglone końce i doprawdy nie byłoby jak kogoś nimi dźgnąć, nawet gdybyśmy bardzo chcieli... 
           

  
Na pokładzie na szczęście nie doświadczyłam za wielu przykrych niespodzianek - jestem w stanie przypomnieć sobie tylko dwie. Jedna wydarzyła się podczas lotu do Egiptu - lecieliśmy liniami, o których nigdy w życiu wcześniej nie słyszałam (Orange2Fly). Lot nie był długi, ale zgłodniałam, a okazało się, że owa linia nie karmi pasażerów absolutnie niczym bezpłatnym. Postanowiłam więc nabyć jedną z pokładowych kanapek... i wtedy okazało się, że nie mogę zapłacić kartą! Przyznam szczerze, że byłam bardzo zdumiona; wcześniej absolutnie wszystkie linie, jakimi w życiu leciałam, obojętnie, normalne czy tanie, oferowały płatność kredytówkami.
Nie dość na tym - zakłopotana stewardessa wyjaśniła mi, że zapłacić można wyłącznie jedną walutą: euro. (Bardzo sensowne, biorąc pod uwagę, że lot był ze Szwajcarii, nieprawdaż?) Szczęśliwie miałam ze sobą w moim "eurowskim" portfelu****** jakieś drobne i starczyło ich na kanapkę... ale nie da się ukryć, Orange2Fly, robicie to źle.
 
 


Druga niespodzianka pokładowa była zupełnie innej natury - otóż w Singapore Airlines podano mi sok pomidorowy... z cukrem. Aaaaa, wszystkie moje kubki smakowe jednocześnie zawrzasnęły ze zgrozy! Od tego czasu we wszystkich nieeuropejskich liniach, zanim zamówię sok pomidorowy, nieufnie pytam, czy na pewno jest on bez cukru.             

Latanie z bagażem rejestrowanym również potrafi mieć swoje uroki... Nie wspomnę o drobiazgach w stylu czekania na odbiór np. na londyńskim Heathrow - 45 minut! - czy o tym, że gdy czekałam na swój bagaż na Dominikanie, okazało się, że troje innych pasażerów ma identyczną walizkę jak moja (tak, była to promocja za punkty w Coopie) i dopiero czwarta, po którą się rzuciłam, okazała się należeć do mnie... albo o tym, że gdy zostanie urwane kółko od walizki, to pierwszą rzeczą, jaką musisz zrobić po przylocie na wakacje, jest złożenie reklamacji (odkąd latamy, A. zniszczono już w jakiś sposób trzy czy cztery walizki, mnie dwie******* - ale tylko raz zdarzyło się, że urwali kółko, zazwyczaj walizki były po prostu pęknięte) - tak mieliśmy na Zanzibarze.
 


Ale bywa również i tak, jak zdarzyło nam się w Sydney, gdy wracaliśmy po miesięcznym pobycie w Australii...
Wiadomo, miesiąc to długo, zwłaszcza gdy człowiek zaplanuje podróż na południe Australii, gdzie zakres temperatur zależnie od miejsca potrafi być pomiędzy +15 a +40 (np. Tasmania jest chłodna). Oznacza to, że trzeba wziąć ubrania i buty na różną pogodę. Dodatkowo trzeba mieć miejsce na rzeczy, które kupi się na miejscu (czy wspominałam na łamach niniejszego bloga, że kocham Uggi***** i je namiętnie kolekcjonuję? I że w Australii mają modele, których nie ma w Europie?) Co prawda loty międzykontynentalne mają większy limit bagażu, ale w dalszym ciągu jest to w klasie ekonomicznej tylko 30 kg na głowę... czyli 60 kg dla obojga.

Od czasu gorączkowego przepakowywania na lotnisku na Mauritiusie, zawsze mamy ze sobą podróżną wagę, bardzo dokładną (a małą na tyle, że da się ją schować do kieszeni) - i z jej pomocą sprawdzamy zapakowane walizki. Nie inaczej było i tym razem - a jako że okazało się, że mamy kilka kg nadbagażu i absolutnie nie chce być inaczej, z bólem serca wysupłaliśmy 250 dolarów australijskich i nabyliśmy online te dodatkowe 5 kg. Co prawda w ostatnim momencie trzeba było do walizek dołożyć pewne rzeczy, ale starałam się pocieszać, że nawet jeśli przekroczymy o kilogram czy dwa, nie powinni robić z tego problemu (zwykle nie robią, zwłaszcza na długich lotach). 

Stanęliśmy grzecznie w kolejce, a gdy podeszliśmy do stanowiska nadania bagażu, A. załadował na taśmę naszą pierwszą walizkę... i nagle cyfry na wadze pokazały inną wartość niż ta, co do której przekonani byliśmy, że wskaże! Według wagi lotniskowej nasza walizka była cięższa. Oszołomieni, zważyliśmy resztę bagaży. Okazało się, że - nawet po odliczeniu dodatkowych 5 kg, za które zapłaciliśmy wcześniej - mamy nadbagaż w wysokości SIEDMIU kilogramów! Pracownica lotniska, niezainteresowana naszymi tłumaczeniami i przykrym zdumieniem, oznajmiła chłodno, że musimy dopłacić 700 dolarów, w przeciwnym razie nie przyjmie nam bagażu.


Przyznam, że ja gotowa byłam już złamać się i zapłacić, choć byłam zdruzgotana, że mamy stracić tyle pieniędzy w tak głupi sposób... na szczęście był ze mną A. Uprzejmie, ale stanowczo zażądał możliwości zważenia naszego bagażu na innym stanowisku i nie słuchając protestów rozzłoszczonej kobiety z obsługi, sam zaczął ważyć walizki gdzie indziej. Waga nagle zaczęła pokazywać wartości znacznie bardziej zbliżone do tych, które widzieliśmy w pokoju hotelowym... Wokół nas utworzył się mini tłumek pracownic lotniska; kobieta, u której pierwotnie ważyliśmy walizki, wciąż zjadliwie protestowała, co zabawne używając tych samych słów, jakich my używaliśmy wcześniej - że przecież to niemożliwe... ale druga waga uparcie pokazywała inne wartości. Stojąca przy niej pani obliczyła ostatecznie wagę naszych walizek  i okazało się, że wciąż mamy nadbagaż - ale w wysokości dwóch kilogramów. Dwóch, nie siedmiu. Obsługująca nas kobieta ostatecznie zignorowała wściekłą i wciąż zaprzeczającą rzeczywistości koleżankę i przyjęła nam bagaż... a gdy tamta parsknęła ze złością, że wciąż mamy nadbagaż i powinniśmy za niego zapłacić, odparła chłodno, że zapłaciliśmy już wcześniej za dodatkowe pięć kilogramów i wstyd w takiej sytuacji żądać jeszcze więcej. Tym samym, dzięki owej miłej pani, przewieźliśmy szczęśliwie 67 kg bagażu do Europy bez utraty jeszcze dodatkowych 200 dolarów... a ja raz na zawsze przestałam ufać wagom lotniskowym. 

A Wy? Jakie macie historie związane z lataniem? 




* Owszem, nigdy w życiu nie leciałam donikąd służbowo.
** No, chyba że jest noc.  
*** Nie, prawie nigdy nie latam z podręcznym, nie ma opcji, żebym się spakowała - a poza tym co z przewożeniem czegokolwiek stamtąd, dokąd lecę?
**** Czy nie sądzicie, że w samolotach przydałaby się etykieta, żeby najpierw wypuszczać pasażerów spieszących się na przesiadkę, a dopiero potem wszystkich innych?
***** Dla nieobeznanych z tematem: produkowane w Australii buty, bardzo ciepłe i bardzo wygodne, ugg.com
****** Ze względu na relatywnie częste wizyty w Niemczech i Francji trzymam w nim ichniejsze karty lojalnościowe i euro właśnie, jeśli takowe mam
******* Nikt mi co prawda nie płaci za reklamę (choć mógłby!), ale jeśli macie możliwość kupienia, to polecam bardzo Samsonite, wytrzymują brutalne traktowanie doskonale, znacznie lepiej niż inne marki. Nie polecam za to polskiej Wittchen - zniszczono mi ją już po dwóch lotach, mimo że pani w sklepie zapewniała, że model, który kupiłam, ma jakiś super hiper pancerz. No cóż, nigdy żaden pancerz w żadnej innej mojej walizce nie został tak skutecznie uszkodzony, jak właśnie ten. 

Komentarze

  1. Absolutnie rozumiem, że straciłaś poczucie czasu wśród tanzanitów! Sama raczej nie kupuję biżuterii jako pamiątek, ale na Zanzibarze nie mogłam się oderwać od sklepów oferujących te cudne kamienie!
    Jeśli chodzi o przygody związane z lataniem: nie mam ich za wiele. Niedawno wracałm z Francji, gdzie zakupiłam dla rodzicó broń biologiczną w postaci lokalnego sera dojrzewającego. Coś musiało wyjść nie tak na skanie walizki, bo strażnicy przegrzebywali mi ją przez 10 minut, aby w końcu ze smutkiem mnie powiadomić, że serek jest zbyt płynny i nie może lecieć ze mną. Mężowi z kolei w Warszawie skonfiskowali scyzoryk. Mieliśmy też jeden przypadek zaginionego bagażu... w Genewie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zagubionego bagażu bardzo współczuję; tego się zawsze obawiam lecąc, kiedy mamy przesiadki...

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty