O ciszy - nie tylko tej na Seszelach, ale także tej w mojej głowie. A może przede wszystkim.

Jestem szczęściarą. W świecie covidowym, dzięki korzystnemu splotowi okoliczności (posiadane pieniądze plus fakt, że mieszkam w Szwajcarii, która w danym momencie była na seszelskiej białej liście plus fakt, że seszelski rząd zareagował na niebezpieczeństwo w taki sposób, że chorych było niewielu i nikt nie zmarł, więc Seszele są de facto bezpieczniejsze do przebywania niż Europa, czyli nie są na czarnej liście BAG), mogłam wyjechać na wytęskniony i wyczekiwany dwutygodniowy urlop. Oczywiście, wyjazd był obarczony ryzykiem sporych strat finansowych - ubezpieczenia niechętnie oferują jakiekolwiek zwroty na skutek strat okołocovidowych, a czy polecimy, nie wiedzieliśmy do ostatniego momentu. Żeby móc lecieć, potrzebowaliśmy bowiem negatywnych wyników testów na covid, nie starszych niż 72h. Wylot zaplanowany był na sobotę, testy musieliśmy więc zrobić najwcześniej w czwartek. Dopiero w piątek - gdy przysłali informację, że są negatywne - wiedzieliśmy, że lecimy.


Polecieliśmy więc. I było przepięknie - pod każdym względem. (Kto widział zdjęcia na moim InstaStory, ten wie, kto nie widział - może sobie wyguglać LaDigue, Praslin i Silhouette; jestem za leniwa, żeby dodać cokolwiek do tej notki. I tak, wiem, notki ze zdjęciami są bardziej lubiane przez odbiorcę, ale trudno, nie mam w sobie tej żyłki biznesowej, tym razem musicie się obejść bez). Na Seszelach byliśmy już kiedyś, trzy lata temu, w podróży poślubnej. Ten wyjazd, ujmując w skrócie, był jak kolejna podróż poślubna. Dodatkowo, dzięki covidowi, turystów było tak niewielu, że mieliśmy wszystkie plaże praktycznie dla siebie (nie przesadzam, jeśli w ogóle ktoś inny się pojawiał, nie spotkaliśmy nigdy więcej niż 4 osób na całej plaży danego dnia). Zwykle za przywilej typu "tylko szesnaścioro turystów na całej wyspie" trzeba zapłacić kupę forsy, np. 30 tys. CHF/tydzień na Fregate Island. Tym razem mieliśmy takie przywileje za free. Jak widać, nawet epidemia może mieć swoje dobre strony.


Na Silhouette (ostatnia z wysp, jakie tym razem odwiedziliśmy) są tylko 2 hotele. My zatrzymaliśmy się w tym mniejszym, posiadającym 9 chatek - i byliśmy jedynymi gośćmi. Dodatkowo 93% powierzchni Silhouette to park narodowy. W efekcie nie ma tam zbyt wielu rzeczy - m.in. nie ma samochodów, klaksonów, karetek, ludzi z młotem pneumatycznym, naprawiających ulicę, nastolatków puszczających głośno muzykę na ulicy... i całej masy innych, związanych z cywilizacją hałasów. Nie ma też za bardzo dostępu do internetu/sieci telefonicznej - zasięg sieci telefonicznej jest tylko w dwóch miejscach na wyspie, a internet mieliśmy tylko w naszej chatce hotelowej.  


Jest za to szum oceanu. Westchnienia wiatru. Ptasie trele. Czasami gwałtowne kłótnie nietoperzy rudawkowatych (ang. fruits bats), najczęściej o owoce chlebowca. I to wszystko. Poza tym jest cisza. Absolutna, wszechogarniająca, błoga cisza. Spokój. Na zewnątrz i wewnątrz. Dokładnie taka ilość bodźców, jaką zaplanował dla nas Bóg czy też ewolucja. Wszystkie dramaty, konflikty, nieszczęścia, nowości, premiery, akcje i wydarzenia - daleko. Niewidoczne. Niesłyszalne. Niewyczuwalne. 

Błogość.

 

 

Im jestem starsza, tym gorzej reaguję na nadmiar bodźców. 

Gdzieś około trzydziestki przestałam regularnie słuchać muzyki. Oczywiście, dalej mi się to zdarza - głównie podczas uprawiania sportu/lotu/relaksowania się w wannie - ale dużo rzadziej. Nie na co dzień. Zmieniło się też to, czego słucham; w międzyczasie metal prawie zupełnie zniknął z listy. Nie ciągnie mnie na większość koncertów (z wyjątkiem muzyki klasycznej i niektórych instrumentalistów - czyli takie koncerty, na które idzie się, elegancko ubranym, siada wygodnie, a potem można już tylko zamknąć oczy i zatopić się w dźwiękach. Swoją drogą, może obiło się Wam o uszy, że klasyka pięknie układa fale mózgowe i jest np. idealnym podkładem do nauki? Jeśli nawet nie obiło wcześniej, to już wiecie). 

Nigdy nie byłam osobą specjalnie imprezową, a dyskoteki, knajpy i kluby zdecydowanie nie były moim naturalnym środowiskiem - ale od prawie dekady zupełnie już porzuciłam tego typu miejsca: nie ciągnie mnie tam. A dwudziesta druga, max. dwudziesta trzecia, to najlepsza pora, żeby umościć się wygodnie we własnym łóżku i zasnąć. (Sama myśl o byciu w hałaśliwym, zatłoczonym miejscu, gdzie musi się zostać pół nocy, wywołuje we mnie wewnętrzny wzdryg). 

Dzisiejszy internet przypomina mi właśnie taką hałaśliwą knajpę. W ciągu sekundy bombardowanie milionem wiadomości, informacji, interakcji. Sto tysięcy powiadomień, newslettery, nowości na feedach. Morze tekstu do przeczytania, tu i tam dźwięki, milion obrazów i najgorsze: filmiki... te wszystkie podcasty czy jutjuby (nienawidzę ich, przeraża mnie, że ludzie zamiast pisać blogi, nagrywają te cholerne filmiki, cały internet wydaje się iść w kierunku cholernych filmików!)

W zeszłym roku miałam tak bardzo dość Instagrama, że prawie na rok go porzuciłam. Potem wróciłam -  ale przyznam, że ostatnio znowu mam coraz bardziej dosyć... Znów coraz bardziej jawi mi się jako obowiązek, nie przyjemność. Znów feed (a ograniczyłam już liczbę obserwowanych!) zalewa mnie falami danych. Wchodzę na chwilę i nagle mija godzina albo dwie. Wchodzę na chwilę i czuję się zmęczona - a przecież dopiero co wróciłam z urlopu. To samo z Twitterem. 


Nie chcę tak. 

Nie nadążam - a co gorsza, nie mam chęci nadążać. Oczywiście, doceniam rozliczne zalety, jakie niesie ze sobą internet (kontakt z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi; blogi; wszelkiego rodzaju możliwości edukacyjne; planowanie podróży; dostęp do ebooków) - ale też i coraz bardziej mam dość. Większości tego właśnie internetu. Smartfonów. Komputerów. Tkwienia cały dzień przed ekranem.


Lubię offline. Bezinternetowość. Bezkomputerowość. Coraz bardziej.

Lubię usiąść i pogapić się w niebo. Poczytać. Pójść na spacer, nawet w taki szary i dżdżysty dzień jak dziś.  Na Seszelach żyłam przez dwa tygodnie prawie bez internetu i komputera. To były piękne dwa tygodnie. 


Oczywiście, media społecznościowe zawierają w sobie również grupkę fajnych ludzi. Ludzi, których lubię, choć nigdy w życiu większości z nich nie widziałam na żywo. I odczuwam potem wyrzuty sumienia, gdy mnie nie ma... dlatego zawsze na social media wracam. Nie, nie będę kasowała konta na Insta czy TT. Po prostu - nie martwcie się, gdy mnie tam nie ma. Co jakiś czas się pojawię; pewnie napiszę nową notkę. Ale potrzebuję oddechu. Spokoju. Ciszy. 

Coraz bardziej. 

Komentarze

  1. Pięknie napisane, mam podobne odczucia (46 lat), "niestety" mój zawód (programista) wymaga bycia online, choć coraz mniej nadążam za tym. Wciąż z różną siłą powraca myśl o zmianie zawodu (trudne, bo bycie programistą ma wiele plusów). A rzeczywistość okołocovidowa wpycha nas coraz bardziej przed ekrany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :-) Też jestem programistką. Tak, nasz zawód ma wiele plusów. Ale i minusy. A covid owszem, czyni sytuację gorszą.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty