Zgubiono - znaleziono.
Przez większość życia miewałam kłopoty z upilnowaniem pewnych rzeczy - głównie parasolek i rękawiczek. Czasami też kolczyków (które zahaczyły o szalik i wypadły), a czasami po prostu tego, co przed chwilą trzymałam w ręku i - tylko na chwilkę - odłożyłam...
Postępy (w kierunku niegubienia) powoli jednak czyniłam i problemu ostatecznie udało mi się pozbyć - acz dopiero kilka lat po trzydziestce. Co dowodzi, równie pięknie jak i anecdata'ycznie, że każdego, łącznie z sobą samą, można w końcu wychować! Niemniej po okresie gubienia pozostało mi całkiem sporo wspomnień - także takich z podróży tu i tam.
Jedno z najstarszych spośród tych wspomnień to szkolna wycieczka do Włoch - i nastoletnia ja. Czasy zamierzchłe, więc autokar - a jak autokar, to też któryś-z-kolei postój przy wc. Pogoda piękna, ciepło, ja w letniej sukience i okularach przeciwsłonecznych (co istotne - model taki, że się ich nie dało założyć na głowę, bo się ześlizgiwały). Już wróciłam do autokaru, już mieliśmy ruszać, gdy wtem! przecież nie mam okularów, zostawiłam w toalecie! Panika; biegiem z powrotem. Popłoch w oczach, przeglądanie tej kabiny, w której byłam, przeglądanie wszystkich kabin... nie ma. Wiadomo, zatrzymuje się tu mnóstwo ludzi, tuż po nas wchodziła jakaś duża grupa cudzoziemców - ktoś z nich musiał zabrać; a oni już odjechali. Ale... oto przy umywalkach leżą porzucone, zapomniane, cudze okulary przeciwsłoneczne. Koleżanka mnie pogania, nie waham się więc ani chwili - ktoś zabrał moje, ja zabieram te i pędzimy z powrotem. W autokarze okazało się, że miały (nic mi wówczas niemówiące) logo Versace - i że całkiem nieźle mi pasowały. Przechodziłam w nich cały pobyt, a i potem używałam dłuższy czas, nim kupiłam nowe. Ciekawe, czy ten ktoś, kto zyskał moje, był z nich równie zadowolony?
Kolejny raz to był Gdańsk, ale wciąż jeszcze nastoletnia ja. Bankomat w przejściu podziemnym, położyłam (znowu!) okulary przeciwsłoneczne na bankomacie, tylko na chwilkę. Schowałam pieniądze i potwierdzenie do portfela, doszłyśmy do końca tunelu... pacnięcie w czoło. Zaraz! A okulary?! Wróciłyśmy pędem - niestety... już zniknęły jak sen jaki złoty... Nie wiem, ile czasu upłynęło, może ze dwie minuty - ale wystarczająco; ktoś się zaopiekował (może potrzebował ich bardziej niż ja?) Żałowałam długo, bo było mi w nich wyjątkowo do twarzy.
Przeskok w czasie, dosyć długi. Już bardzo nie nastoletnia ja, Bali, zaraz po przylocie. Hurra! Biegiem do oceanu, trzeba poczuć wodę; o, jakie fale! - i w tym właśnie momencie jedna z tych fal mnie dosięgnęła. Zwaliła z nóg, zalała oczy, wdarła się do tchawicy, przeturlała brutalnie po piasku... gdy krztusząca się i na wpół oślepiona dałam w końcu radę chwiejnie się podnieść, okularów przeciwsłonecznych, które miałam na sobie, rzecz jasna nigdzie nie było już widać. Na szczęście była to w danym czasie moja najmniej ulubiona para - oraz zyskałam świetny pretekst, by nabyć nowe. Do których, notabene, dołożono mi drugą parę gratis - i obie mam do dziś, ha!
Ale nie samymi okularami przeciwsłonecznymi człowiek żyje! Wada wzroku też ma swoje prawa, a nosi się nie tylko soczewki (mimo że przez większość czasu), ale i zwykłe okulary korekcyjne. I swego czasu w lotniskowej toalecie zmieniałam właśnie te zwykłe okulary na soczewki. Zrobiłam też makijaż, uczesałam się... po czym zadowolona powędrowałam do bramki. Fakt, że nie mam ze sobą okularów, uświadomiłam sobie w powietrzu. Na szczęście był to lot nie do, ale ze Szwajcarii. Zaraz po wylądowaniu w Polsce zadzwoniłam więc do lotniskowego biura rzeczy znalezionych, poinformowałam o mojej zgubie i gdy po kilku dniach wróciłam do Bazylei, okulary już na mnie czekały. Hurra!
Ale kiedy człowiek pływa, to jasne, że nie w okularach przeciwsłonecznych ani korekcyjnych. Pływa sobie w masce. No i tak się pływało kiedyś na Cyprze, tuż przy skałach, gdzie - jak wiadomo - są zazwyczaj największe szanse na jakieś interesujące życie podwodne. Maska ma to do siebie, że czasem zachodzi parą. Siadło się więc w pozie syreniej na skale, pluło się pracowicie do maski i rozcierało palcem (tak, tak, najlepszy sposób przeciwko parowaniu! żadne sztuczne środki się nie umywają). Schylił się człowiek, żeby maskę wypłukać - klęknął, zęby zacisnął, bo skała chropowata i boleśnie się wbija w kolana... a tu chlup! Fala wyrwała maskę, tuż poza zasięg ręki. Pff, żaden problem, umie się przecież pływać, więc do wody i za maską. A morze złośliwe - co jedno machnięcie ramion i się myśli, że już już! mam!, to fala odsuwa maskę, ale tylko tuż poza zasięg ręki. Ale oto jesteśmy znowu przy skałach, już mi maska nie tylko nie ucieknie, ale zaraz sama na skale pewnie osiądzie. Wyciągam triumfalnie rękę, już prawie jej dotykam... i fala się cofa, woda zostaje zassana... a wraz z nią moja maska, prościutko w otwór w skale, w dół, w głąb... Najpierw nieruchomieję, patrzę z niedowierzaniem - niemożliwe! To po prostu niemożliwe! Potem próbuję wepchnąć tam ramię, ale oczywiście się nie da, nie mam szans sięgnąć tak głęboko; musiałabym mieć młot i rozwalić skałę u nasady. No i tam sobie zapewne moja maska spoczywa po dziś dzień. Kiedy już nasza cywilizacja wyginie i obcy przylecą badać wymarłą planetę, może znajdą moją maskę, uwiecznioną w skale i będą się zastanawiać, co to za dziwny artefakt.
W podróży i na wakacjach się też czyta. Wiadomo, w domu także, ale na urlopie zazwyczaj jeszcze więcej. Kindle jest oczywiście na początku mojej listy Rzeczy Do Zabrania Ze Sobą, zaraz po paszporcie i portfelu. (Pierwszego zresztą kupiłam - bardzo symbolicznie - przed pierwszą moją podróżą poza Europę). Swego czasu wracaliśmy z Mauritiusa; to długi lot, a dodatkowo przesiadaliśmy się wtedy w Paryżu. Pod koniec byłam zmęczona i bardzo już śpiąca. Nie wiem, kiedy dokładnie uświadomiłam sobie, że nie mam Kindle'a - ale było to już po opuszczeniu zuryskiego lotniska. Przypomniałam sobie, że wsunęłam czytnik do kieszeni fotela - i to jeszcze w pierwszym samolocie!... - i nie sprawdziłam jej porządnie przy wysiadaniu. Oczywiście zaraz zgłosiłam sprawę do lotniskowego biura rzeczy znalezionych, ale bez wielkiej nadziei, no bo przecież chodziło o samolot do Paryża, nie Zurychu. Pochlipałam trochę z żalu za wiernym towarzyszem (tak, przywiązuję się do pewnych rzeczy), a po jakichś dwóch tygodniach zamówiłam nowego - bo wiadomo, bez czytnika się nie da. Przyszedł; nowsza edycja... ale i tak mi było żal tamtego. Wtem! jakoś po miesiącu telefon z lotniskowego Fundbuero. Że mają Kindle'a, ale żeby im udowodnić, że mój, to mam im powiedzieć, w jakim języku są zgromadzone na nim książki. No to mówię, że po polsku; aha, no to pewnie należy do pani, bo te książki to właśnie w jakimś dziwnym języku i myśmy nie wiedzieli, w jakim. Tak więc odzyskałam mój pierwszy model. Służył jeszcze potem przez jakiś czas mojemu Tacie; obecnie używa go Mama - i wciąż jest sprawny i nic mu nie dolega!
Była jeszcze inna zguba bardzo emocjonalna - mój pierwszy raz w Irlandii. Dworzec kolejowy w Dublinie, zakurzony jego kąt, a w kącie okno z parapetem. Już nie pamiętam, co takiego robiłam - czy zdjęcie, czy czegoś szukałam w torebce, a może musiałam spojrzeć na telefon? W każdym razie jakieś dziesięć minut po opuszczeniu dworca nagłe zdrętwienie - aparat! Zostawiłam na tym parapecie aparat!!! Galopem na dworzec, serce w gardle, zadyszana. Uff. Jest!
Bywały też zguby mniej emocjonalne - jak np. ta w Rio de Janeiro. Spacer po mieście, miałam na sobie lekki, rozpinany sweterek. Zielony. Usiedliśmy na chwilę na ławce, słońce grzało, zdjęłam sweterek. Kontynuacja spaceru. Po kilkuset metrach zdałam sobie sprawę, że oj, a gdzie mój sweterek? Zawróciliśmy, niestety po sweterku nie zostało śladu. W Rio jest wielu bezdomnych, kilkoro było w pobliżu ławeczki, zapewne komuś się sweterek przydał. Zapewne bardziej, niż mnie.
Z gubieniem coś jest zresztą genetycznie chyba na rzeczy. Pamiętam, jak swego czasu jedliśmy z Tatą obiad w gdyńskiej restauracji, tylko we dwoje. Zapłaciliśmy, po czym zaczęliśmy się oddalać niefrasobliwym krokiem, pogrążeni w rozmowie... gdy dobiegło nas wołanie kelnerki, biegnącej w naszym kierunku, ze swetrem Taty w ręku. Tak, rękawiczki i parasole też zdarzało mu się gubić; mówię, genetyczne. Za to żadne z nas nigdy nie zgubiło portfela, telefonu ani dokumentów, ha!
Ale miało być trochę więcej i o znaleziskach. To jednak mniej ekscytujący temat - bo owszem, zdarzało mi się znaleźć w życiu dość sporo telefonów i trochę biżuterii, ale wszystko to i tak zawsze oddawałam w ręce obsługi hotelu/restauracji/siłowni/sklepu itp. Ale! Kilka lat temu spieszyłam na rozmowę kwalifikacyjną, w Zurychu. Dzień był szary, ponury; na chodniku trochę śniegu. I cóż nagle w tym topniejącym śniegu przyuważyłam? Ano, niebieskawy papierek - a konkretnie sto franków szwajcarskich. Rozejrzałam się, ale jako że na horyzoncie nie było nikogo, kto biegłby, wołając "moja stówa! gdzie jest moja stówa?" albo kto by chociaż wyglądał, jakby czegoś szukał - więc banknot trafił do mojego portfela, przypominając mi tym samym stary, ale wciąż tak samo zabawny tekst Make Life Harder - ten o wizycie w Szwajcarii!
A Wy, P.T. Czytelnicy? Co takiego zgubiliście albo znaleźliście?
(A to Google znalazł w moich zdjęciach, gdy wpisałam "umbrella". Na "lost" i "found" niestety nie było nic, a na "sunglasses" - z kolei wszystkie te, na których jesteśmy w okularach...
sprzedawca owoców, jedna z wysepek obok Mauritiusa, listopad 2014)
Ostatnio komputer na kontroli bezpieczeństwa na gdańskim lotnisku. Lot był w niedzielę. W poniedziałek rano siadam do pracy i orientuję się że czegoś mi brakuje.
OdpowiedzUsuńNa szczęście tego samego dnia komputer był już w bezpiecznych rękach dzięki miłej obsłudze z biura rzeczy znalezionych (i mojej partnerce która się z nimi kontaktowała w czasie gdy ja albo panikowałem albo wymyślałem plany b i c jak wybrnąć z sytuacji).
Wow, nieźle! Dobrze, że się wszystko szczęśliwie skończyło :-)
UsuńJa raczej jestem z frakcji gubiących. A to klapki dziecka na promie, a to szaliki w restauracji, czasopismo w pociągu, a to dowód osobisty dwa razy w ciągu kwartału, kartę kredytową odkryłam po dwóch latach na stercie papierów na biurku męża... Znajduję pieniądze, myślę, że kilkaset złotych się zbierze.
OdpowiedzUsuńAle najbardziej malownicza historia - wakacje w Portugalii, rejs wzdłuż wybrzeża, potem jedziemy na Półwysep Św. Wawrzyńca, zachód słońca, wracamy, w restauracji mój mąż z paniką ogłasza, że nie ma portfela, co jest o tyle problematyczne, że w portfelu jego prawo jazdy, na nie wypożyczony samochód i wszystkie trzy dowody osobiste, bo trzymał przy odprawie do samolotu. Przeszukał samochód, raczej nie zgubił, musieli ukraść. Następny ranek na telefonie z rezydentką, wizyta w GNR, literowanie rdzennie polskich personaliów z dużą liczbą rz i ż, robię jako kierowczyni trasę z Algarve do Lizbony, bo tam konsulat, wyrabiają nam tymczasowe paszporty. Ostatni dzień, przed oddaniem samochodu do wypożyczalni przeglądam dokładnie samochód i co znajduję między fotelem kierowcy i uszczelką drzwi? Tak, portfel męża z naszymi dokumentami. Kurtyna.
Znajdowanie pieniędzy to fajny skill! A co do portfela, uch. Wyobrażam sobie...
UsuńCo za emocje przy tym kindlu. Mojego zostawiłam raz, na szczęście w letnim domku matki koleżanki, odzyskałam go po dwóch tygodniach, jadąc z powrotem. Ja niczego nie gubię, ja wszystko odkładam w bezpieczne miejsce. Tak bezpieczne, że sama nie wiem, gdzie ono jest! I tak zrobiłam kiedyś będąc u koleżanki w Anglii. Pakuję nas przed odlotem - nie ma paszportów. Przeszukałam wszystko. Zadzwoniłam na lotnisko. Panika i rozpacz. Po długim, długim czasie nieco się uspokoiłam,jeszcze raz przejrzałam wszystko, i znalazłam to bezpieczne miejsce, gdzie natychmiast po przylocie je schowałam...
OdpowiedzUsuńA a propos dziwnego języka, tydzień temu koledzy z pracy mnie pytali, czy ten dokument znaleziony na drukarce nie jest mój, bo jest w jakimś dziwnym języku! (był)
Z tym bezpiecznym miejscem to trochę tak, jak z bezpiecznym dostępem do konta w korpo... A co do języka, no widzisz, od razu poprawnie zidentyfikowali! (-;
Usuńplecak z laptopem, aparatem foto, wszystkimi najcenniejszymi giftami ze Stambułu na niespodziewanej, dodatkowej kontroli bezpieczeństwa przy przesiadce w Warszawie (to było jedno stanowisko, w nim wielka grupa awanturujących się Rosjan i my dwie z koleżanką, mające na przesiadkę jeszcze 20 minut). zorientowałam się, stojąc w autobusie, który miał nas zawieźć na pokład samoalotu. no to pędem w górę do gate, gate zamknięty, bo byłyśmy z koleżanką ostatnie...w skrócie - tak się szarpałam z drzwiami, że zauważył pan, który jeszcze cudem w gate był, otworzył wpuścił mnie. pędem na to security, przeszłam je jeszcze raz, zabrałam plecak, który dalej leżał na taśmie (dalej awanturowała się ta sama grupa Rosjan, dzięki czemu ochrona nie zauważyła porzuconego bagażu...). zdążyłam. opóźniłam samolot W-wa - Kraków o 2 minuty.
OdpowiedzUsuńdodam tylko, że w Krakowie okazało się, że doleciałam ja, doleciał plecak, ale nie doleciała walizka... :D
Czytałam z zapartym tchem; jakie emocje! I jak widać, czasem nawet awanturujący się na coś się przydają... A co z walizką? Odzyskałaś ją potem?
Usuń