Tłumienie chęci pisania, czyli czy organ nieużywany zanika.
[tl;dr - na dole kilka polecanych książek]
Był taki czas w moim życiu - mniej więcej od szóstego jego roku, gdy napisałam pierwszą w moim życiu bajkę - że pisanie towarzyszyło mi nieustannie. Zapełniałam pamiętniki, pisałam książki w grubych zeszytach przez właściwie całe dzieciństwo i okres nastoletniości. Potrzeba pisania była u mnie wówczas tak silna, jak czytania - po prostu musiałam popisać, chociaż trochę.
Im starsza byłam, tym bardziej codzienność? rzeczywistość? kradła mi czas, przeznaczony ongiś na pisanie. Znacznie mniej czasu spędzałam też sama - a tak się składa, że do pisania potrzebuję samotności, z jakiejś przyczyny to dla mnie czynność wysoce intymna, nie znoszę, gdy w pokoju przebywa ktoś jeszcze, gdy piszę; i nieważne, że nie patrzy na to co robię - muszę/chcę/potrzebuję być sama. I już. Dodatkowo nie lubię pisać na telefonie, preferuję normalną klawiaturę i monitor. Tak więc kwitnące życie towarzyskie na studiach, wpływając pozytywnie na wiele aspektów mojego życia, wpływało zarazem negatywnie na pisanie (choć nawet ówczesnego bloga prowadziłam, zdaje się, bardziej regularnie niż obecnego).
Jednak prawdziwym gwoździem do trumny pisania okazała się praca zawodowa - szczególnie gdy zaczęłam wykonywać ją przez osiem (lub więcej) godzin, od poniedziałku do piątku. Znacząco zmalała mi ilość wolnego czasu, a jednocześnie zaczęłam dysponować dużo większymi pieniędzmi na nader przyjemne jego spędzanie, na przykład w podróży. Pisanie zeszło na dalszy plan, zredukowało się do (coraz rzadszej) potrzeby, realizowanej głównie kosztem zarywania nocy (podczas gdy rano trzeba było wstać do pracy; i nie, nie lubię zaczynać pracy późno, choć mogłabym i o 11:00 - ale najodpowiedniejszą z mojej perspektywy porą jest ósma rano, wtedy mam poczucie dobrze zaczętego dnia). Jako że zarywanie nocy jest równoznaczne ze zmęczeniem, a nie lubię być niewyspana i zmęczona... cóż, wspominałam już kiedyś, że dobre kilkaset notek zostało stworzonych w moim mózgu przed zaśnięciem, po czym umarło, nim zdążyły się narodzić - nigdy nieprzelane na papier czy ekran.
Oczywiście, to też kwestia priorytetów. Są pewne czynności, które wykonuję codziennie - dla zdrowia, przyjemności, urody - i na nie zawsze znajduję czas. Czemu pisania innego niż krótkie notki do prywatnego dziennika nie ma na tej liście, skoro sprawia(ło) mi przyjemność? Właśnie chyba ze względu na te obostrzenia, warunki do; myśli zebrane w dłuższy tekst pojawiają się nie w ciągu prędkości i bodźcach dnia, a dopiero w wyciszeniu wieczornym. (Ewentualnie w zawieszeniu samolotowym, bo czasem w takich warunkach jeszcze umiem i mam chęć coś napisać - w bańce pseudoprywatności na siedzeniu samolotu, odizolowana słuchawkami. Ta dziś opublikowana króciutka notka z marca, którą wygrzebałam na telefonie, to z podczas lotu właśnie).
Czemu ta notka ma służyć? Właściwie to niczemu; ot, rozważania, biorąc pod uwagę, że ostatnio pisałam tu coś w marcu. Może ciut nostalgii, że kiedyś było tak, a teraz jest inaczej; i że praca, niezależnie czy w danej chwili sprawiająca radość, czy irytująca, angażuje zasoby i wypiera (od prania, nie wypierania) skutecznie z jakiejś większej popracowej kreatywności, przynajmniej mnie. Choć z drugiej strony, gdybym nie pracowała, w dalszym ciągu dbałabym o to, żeby nie zarywać nocy. Chyba raczej więc to dorosła, odpowiedzialna ja, a nie praca. A chęć pisania, tłumiona latami, rzeczywiście odzywa się coraz rzadziej. (Pisania na rozkaz, na zaplanowanie, nie wyobrażam sobie, brr).
Nie podejrzewam zatem, żebym miała dokończyć tu listę przeczytanych książek za zeszły rok; strasznie dużo to by było jeszcze roboty; a przecież czytam na bieżąco i ta lista tylko rośnie. Ale jak chcecie, to kilka z ostatnich tygodni czy miesięcy tu, wyłącznie polecanych (na niepolecane szkoda mi czasu i chęci):
"Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" K. Nowak - lata 1931-1936, Polak jako pierwszy człowiek na świecie przemierzający rowerem (!) całą Afrykę (a potem z powrotem inną trasą: tym razem już rowerem, konno, łódką, wielbłądem), praktycznie bez pieniędzy, a co za tym idzie, bez przeróżnych udogodnień czy też nawet must-haves (jak filtry do wody). Nie wiem, jakim cudem ta pozycja mnie wcześniej ominęła i w ogóle świadomość istnienia Nowaka, nie rozumiem, dlaczego nie jest sławny jak Stanley czy Livingstone (tzn. rozumiem, nie wypowiadał się dobrze na temat kolonizacji ale i tak, grrr, Stanley czy Livingstone mogliby mu czyścić buty!)
"Franek i Finka" A. Jadowska, 3 tomy cyklu, liczę bardzo na kolejne! Powieści z elementami fantastycznymi dla młodszej młodzieży, ooo, ale jak to jest fajnie napisane! Nurkowałam w świecie Bezdroży z prawdziwą rozkoszą, nawet pomimo okazjonalnych elementów okrutnej rzeczywistości, pasujących raczej do książek dla dorosłych, ale Jadowska ma przecież rację, one tam być powinny, muszą i pasują; w każdym razie wciąż ciepło, bezpieczeństwo i pokrzepienie, przy jednoczesnym braku cukierkowości. Moja wewnętrzna młodziutka nastolatka bardzo na tak. I przyznam, że tak jak "dorosłe" książki Jadowskiej ani mnie ziębią ani grzeją, o tyle do Franka i Finki będę zapewne wracać wiele razy, jak do Harry'ego Pottera.
"Homo Sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz" R. Bregman - pokrzepiające i optymistyczne, odtrutka na wszystkie "Samolubne geny" i "Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko". Lubię autora, lubię jego tezy i radośnie przyjmuję wszystkie serwowane dowody.
"Sen pod baobabem" T. Biedzki - o Afryce. Moim zdaniem jedna z najlepszych książek na ten temat. Ważna, potrzebna, boleśnie prawdziwa pozycja.
"Chłopki. Opowieść o naszych babkach" J. Kuciel-Frydryszak - jak w tytule. Jak naprawdę wyglądało życie chłopek; pozycja szczególnie dla osób spod wyznania "blame the victim", acz te osoby, jak sądzę, raczej nie przeczytają tej książki. A naprawdę warto, choć serce się ściska przy lekturze.
"Sopoty" T. Słomczyński - o Sopocie na przestrzeni lat. Dla mnie jako byłej gdańszczanki z wyboru, pozycja obowiązkowa. Ciekawe.
"Zapomniana cywilizacja" R. M. Schoch - książka naukowca: hipotezy nt. cywilizacji z Wyspy Wielkanocnej, ale nie tylko. Nie wszystkie mnie przekonują, ale przeczytać zdecydowanie warto.
"Życie codzienne w podróżach po Europie" A. Mączak - świetna pozycja o byciu podróżnikiem po Europie XVI i XVII wieku; czytałam podczas podróży po Azji w wieku XXI i i bardzo ładnie mi ten świat z książki i świat za oknem się dopełniały. Zdecydowanie polecam.
"Pandrioszka" K. Kurczab - Redlich - o Rosji współczesnej, zaczęłam czytać jeszcze w zeszłym roku, ale dokończyłam dopiero w tym, bo miejscami brutalne bardzo (czego się należało spodziewać). Warto.
"Chołod" S. Twardocha - w tle historycznie i podróżniczo, na pierwszym planie bohater, którego żywiołowo wręcz zniecierpiałam i nim pogardzałam; dobra książka, zdecydowanie warto.
"Od Katowic idzie słońce" A. Malinowska - dla mnie, jako Ślązaczki z urodzenia i wychowania, pozycja obowiązkowa. O Katowicach, od czasów dawnych po dzisiejsze. Warto.
"Kobieta do zjedzenia" M. Atwood - moja najmniej ulubiona spośród jej książek; zniecierpliwiła mnie. Może to kwestia, że na szczęście świat bardzo się zmienił od lat 60. ubiegłego wieku i ta książka zwyczajnie się zestarzała; może to kwestia, że nie potrafię utożsamić się z żadną z jej bohaterek, a wyłącznie silnie nimi potrząsnąć. Ale raz przeczytać i tak można.
"Brudna Ameryka" D. Krzowska-Wazna - USA z punktu widzenia sprzątaczek-emigrantek, reportaże. Szczęka opadała mi wielokrotnie; acz zawsze ciekawie jest uświadomić sobie istnienie tak odmiennych wszechświatów. Zdecydowanie warto.
No i jeszcze "Małe Licho i krok w nieznane" i "Toten Raeume" M. Kisiel, to drugie bardzo jak na Kisiel brutalne i przygnębiające, ale oba warto.
"Mężczyzna imieniem Ove" F. Backman - ciepłe, dobre, poruszające. Ni cholery dla mnie nie zabawne, ale i nie od dziś wiem, że moje poczucie humoru nie jest kompatybilne z poczuciem humoru sporej części ludzkości (żeby zilustrować, choć to zupełnie inna bajka, ale: nigdy nie śmieszyła mnie Chmielewska).
"Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym" A. Urbanik-Kopeć - XIX-wieczny rynek matrymonialny. Bardzo interesujące, nawet jeśli chwilami za suche.
"Lód" J. Dukaj - z tą książka miałam tak, jak z pewnymi podrywami: świetne pierwsze wrażenie, oczarowanie, spijam każde słowo, interlokutor wydaje się bardzo interesujący... po czym, im więcej czasu upływa, zaczynam zauważać, że robi się boleśnie męcząco, rozmówca gada i gada, powtarza wciąż to samo, pławi się i zachłystuje własną erudycją, a ja zaczynam być śmiertelnie znudzona i, ziewając ukradkiem, jedyne, czego pragnę, to pójść do domu spać. Warto przeczytać dla pierwszej części (pomysłu świata, teorii, podróży Koleją) i przemęczyć resztę dla wyrobienia własnego zdania. Co nie zmienia faktu, że potwornie przegadana; skrócenie objętości o jakieś 3/4 wyszłoby tej akurat książce na dobre. Tak w życiu, jak i w książkach - nie znoszę, gdy ktoś 5-minutową opowieść rozciąga na dwie godziny...
(kończą mi się stare zdjęcia z Kindlem, a nowych jakoś mało robię; w ogóle robię mniej pewnych kategorii zdjęć, odkąd nie korzystam z Instagrama; w każdym razie tu miły moment podczas lunchu w pracy kilka lat temu)
Wiem, że nudne, ale mam to samo. Muszę pisać, pisanie to czynność intymna, praca i życie skutecznie odciąga od pisania. Absurdalnie, pomogła mi pandemia i praca zdalna, kiedy mam przestoje w pracy zarobkowej, mogę coś napisać w ciągu dnia, bo wieczorem z wielkim bólem, stałam się sową z wiekiem.
OdpowiedzUsuń"Mężczyzna zwany Ove" - tak, nie śmiałam się, ale bardzo mnie ujęło tam wiele rzeczy. I Atwood też nie czuję.
Zawsze fajnie jest słyszeć, że ktoś jeszcze tak ma :-)
UsuńO, właśnie czytam chłopki. Dobrze, że napisałaś o franku i fince, to jedyna Jadowska, której nie czytałam (a małe licho kisiel uwielbiam)
OdpowiedzUsuńCzytaj koniecznie FiF, ja mam nadzieję, że Jadowska napisze więcej!
Usuń