2020 to był dobry (dla mnie) rok. Nawet jeśli covid.

Ostatni dzień grudnia. I kolejne podsumowanie roczne, takie jak robiłam wcześniej dla 2019 tutaj i tu, dla 2018 tutaj, a 2017 - tu.  


Po raz n-ty w swoim życiu czuję się szczęściarą: bo dla mnie - pomimo pandemii - był to dobry rok. W porywach nawet do bardzo dobrego. Przywilej, jaki dany był nie tak znowu dużej grupie ludzi; o tak, doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

Spośród najbliższych mi ludzi nikt nie zmarł. Zachorowała na covid jedna bliska osoba - i wyzdrowiała, bez żadnych skutków ubocznych. Nikt z rodziny i przyjaciół nie stracił pracy. 

Dzięki temu, że mieszkam w Szwajcarii, żyłam w zasadzie w bańce: po wiosennym lockdownie (w postaci zamknięcia restauracji i większości sklepów, bo wychodzić było nam wolno - bez żadnych ograniczeń dotyczących odległości, tak więc jeździłam w góry czy chodziłam na spacery tak jak zwykle) więcej lockdownów nie było... aż do teraz, 22 grudnia, gdy zamknięto restauracje (ale nie sklepy; są po prostu czynne o godzinę krócej). Co oznacza, że mogłam (i chodziłam) na randki z mężem, na spotkania z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. Tak, było tych spotkań mniej - niektórzy bali się zachorowania bardziej niż ja, niektórym nie chciało się w ogóle wychodzić z domu, skoro nie musieli do biura... ale były. I są. Normalność szwajcarska - ta w obrębie kraju - została po prostu uzupełniona o maseczki i płyn do dezynfekcji. I dystans, oczywiście.


Najgorsze wydarzenie roku to choroba teścia (ale i tu szczęście w nieszczęściu - udał się bowiem do lekarza wystarczająco wcześnie, żeby dziś być zdrowym człowiekiem. I tak, wiem, że wiecie, ale i tak będę powtarzać do znudzenia: czas, czas, czas się liczy. Idź do lekarza dzisiaj, jeśli podejrzewasz, że coś jest nie tak. Nie odkładaj tego do jutra!)

Na miejscu drugim wydarzeń złych plasuje się - dwukrotne! - odwołanie wizyty mojej przyjaciółki (ale za to, gdy przyjedzie w przyszłym roku, będę mogła wziąć urlop na cały jej pobyt - w tym roku nie miałabym już dni urlopowych i nacieszyłabym się nią tylko wieczorami i w weekendy). 

Miejsce trzecie listy to odwołanie naszych trzech podróży długoweekendowych i jarmarków bożonarodzeniowych, czyli de facto #problemyświatazerowego.   

     

A co dobrego przyniósł ze sobą ten rok?  

1) kategoria "życie osobiste"

Zmieniła się - dzięki pandemii - normalność "pracowa". Dla mnie praca w domu jest pod prawie każdym względem (poza brakiem kontaktu twarzą w twarz z kolegami) dużo lepsza od pracy w biurze. A co w niej najpiękniejsze - oboje z A. mieliśmy w tym roku dla siebie znacznie więcej czasu niż zwykle. (Koty też są uszczęśliwione!)


Z powodu wiosennego lockdownu nie mogłam chodzić na siłownię. Odkryłam wtedy HIIT - i fakt, że daje on dużo lepsze efekty niż siłownia (i tu kolejny plus pracy z domu - ćwiczę razem z mężem). Zaczęłam też regularnie uprawiać jogę (choć wciąż nie umiem znaleźć odpowiedniej maty - a wypróbowałam już trzy) i chodzić na spacery (niezależnie od pogody). 


To był też dla mnie rok porządkowania siebie. Regularne wizyty u psycholożki i coachki zawodowej (bardzo pomogło m.in. na impostor syndrome i inne problemy zawodowe); półroczne wyzwanie w prowadzeniu Dziennika Rozwojowego (kierunek: samoulepszanie; nie mylić z dążeniem do ideału!); wyzwanie medytacyjne (w okresie lockdownu: wyciszyło i uspokoiło); branie udziału w instagramowych Kręgach Kobiet (bardzo fajne przeżycie, polecam!) Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi jest całkowicie zamkniętych na korzystanie z usług psychologa; co gorsza, z moich obserwacji wynika, że najczęściej to te właśnie osoby, które terapii najbardziej potrzebują. Wiem też, że z powodu wielu niekompetentnych osób i braku ochrony zawodu wielu ludziom źle kojarzy się coaching. Mogę tylko powiedzieć, że - jak w przypadku każdego zawodu - są partacze i są ludzie genialni; cała sztuka, by znaleźć tych drugich... a pomoc, jaką są w stanie zaoferować, jest nieoceniona - i zdecydowanie warta szukania.  


Wiosną wróciłam do intensywnej nauki hiszpańskiego i francuskiego. Postawiłam sobie za cel, żeby znaleźć się na poziomie B1 przed kolejnymi urodzinami. Uczyłam (i uczę) się codziennie - nawet jeśli w wyjątkowo zajęte dni miałby to być tylko kwadrans.            


2) kategoria "podróże"

Ten rok był doskonały, jeśli chodzi o wędrówki po górach. Oprócz kilku wędrówek spoza listy, zrealizowałam też to wyzwanie - czyli wspięłam się na 26 szczytów/wzgórz we wszystkich szwajcarskich kantonach. W części z tych miejsc co prawda byłam już wcześniej, ale miło było odkryć je ponownie... zwłaszcza że najczęściej szłam teraz inną trasą niż wtedy. Oprócz tego zwiedziłam 14 ruin zamków, 1 ruiny rzymskie i 5 wież widokowych.              

   

Mimo tego, że trzy wyjazdy majowo-czerwcowe odpadły, koniec końców i tu także miałam szczęście (do tego stopnia, że jesienią musiałam dokupić kilka dni urlopu, a ten świąteczny wziąć z przyszłego roku!) W połowie stycznia wyjechaliśmy na miesiąc na drugą stronę świata: podróżować po południowej Australii (wyspa Lorda Howe, Tasmania, Melbourne, Great Ocean Road, wyspa Kangura, Adelaide, Perth, Sydney). Gdybyśmy byli zabukowali tę podróż na zaledwie dwa tygodnie później... nie mielibyśmy byli jak wrócić do domu przez półtora miesiąca. Dzięki zupełnemu przypadkowi, że decyzja padła akurat na połowę stycznia, nie dość, że mogliśmy nacieszyć się wyprawą bez żadnych zakłóceń, to jeszcze zupełnie bezstresowo wróciliśmy do domu. Potem, oczywiście, siłą rzeczy siedzieliśmy na miejscu... aż do jesieni, kiedy to najpierw pofrunęliśmy na kilka dni do Grecji, świętować w Atenach naszą rocznicę ślubu, a potem na dwa tygodnie na Seszele (LaDigue, Praslin, Silhouette).  


wysepka Kokosa
  
wyspa Lorda Howe


3) kategoria "jedzenie":

- po raz pierwszy w życiu jadłam smażone świerszcze (mogą być)

- po raz pierwszy w życiu jadłam lody z koziego mleka (b. dobre)

- po raz pierwszy w życiu jadłam eklery w wersji na słono 

- po raz pierwszy w życiu jadłam kangura (i do dziś mam wyrzuty sumienia) 

- przekonałam się, że najlepsza na świecie kawa jest w Australii (tak doskonałych mieszanek, jakie robią tam, nie piłam nigdy nigdzie indziej... poza Bali, gdzie jest mnóstwo Australijczyków, stąd serwują tam australijską kawę) - normalnie kawy nie lubię, ale tam była rewelacyjna praktycznie wszędzie!

- objadałam doskonałymi owocami morza w Australii, Grecji i na Seszelach

- jadłam po raz pierwszy w życiu Vegemite i uważam, że jest obrzydliwsze niż wódka z węża, której próbowałam w Wietnamie (wódki nie wyplułam, a Vegemite i owszem) - czyli zajęło niechlubne pierwsze miejsce najobrzydliwszych rzeczy do jedzenia/picia (na drugim ww. wódka, potem długo, długo nic i chipsy z octem)  

- jadłam najdoskonalsze sashimi ever!!! och, mam chęć mruczeć jak kot na samo wspomnienie... Jeśli kiedykolwiek będziecie w Sydney i kochacie sashimi, to musicie, po prostu musicie pójść do tej restauracji (kulinarny orgazm gwarantowany!)

- objadałam się przepysznymi (i ogromnymi) wypiekami - ponoć są najlepsze na świecie; czy najlepsze to nie wiem, ale na pewno w mojej osobistej pierwszej trójce

- miałam możliwość zajadać się przysmakami, przygotowywanymi dla nas codziennie przez Benjamina z La Belle Tortue - a że z powodu covida byliśmy jedynymi gośćmi, tym bardziej nas rozpieszczano (Ben, merci encore!!!)

- jadłam obiad na 89 piętrze; polecam gorąco zarówno restaurację (pyszne jedzenie, doskonałe wino), jak i widok 

- pozostałe restauracje, jakie w tym roku szczególnie utkwiły mi w pamięci ze względu na jedzenie, wino, obsługę i widok to ateńska Hytra i SeasideVaroulko, seszelska Les Lauriers na Praslin, szwajcarskie BuechClouds, Edomae i Maison Manesse  (te dwie ostatnie bez widoku)


4) kategoria "różne", czyli mieszanka rzeczy fajnych, które po raz pierwszy:

- trzymałam w ramionach, głaskałam i karmiłam koale, wombata, kangury i wallabys* 

-  świętowaliśmy Walentynki z widokiem na Zatokę Sydney

- widziałam na żywo echidny, psy dingo, diabły tasmańskie, dziobaki, agamy, quokki, oposy, rekiny rafowe, lwy morskie i rozmaite piękne ptaki (m.in. kookaburrę) oraz węże

- byłam w szklanym pokoju (przezroczyste ściany, sufit i podłoga), wysuwanym z głównego budynku na wysokości 88 piętra  

- widziałam stada papug, pasących się na trawnikach jak gołębie    

- odwiedziłam w ciągu 4 miesięcy wszystkie 26 kantonów

- przełamałam lęk i nauczyłam się skakać do wody "na główkę" (z niedużej wysokości)

- pewnego razu w salonie paznokci malowały mi je jednocześnie dwie osoby 

- piłam szampana na... parkingu (schłodzonego, z kieliszka); dłuższa historia 

- byłam pierwsza, wjeżdżając autem na pociąg, przewożący na drugą stronę tunelu w Kandersteg - czyli parkowałam tuż za lokomotywą    

- byłam na kąpielisku tylko dla kobiet

- zdobyłam na własnych nogach najwyższy szczyt, odkąd mieszkam w Szwajcarii

- pływałam na SUP

- obserwowałam jaszczurki, wchodzące do otwartego kokosa i wyjadające miąższ

- widziałam ślady, pozostawione przez żółwie morskie

- leciałam helikopterem      

- słuchałam kopulujących żółwi olbrzymich  

- karmiłam wielkie australijskie jaszczurki truskawkami (żyły między skałami przy plaży w Perth i zainteresowały się ogonkami zjedzonych przez nas truskawek... gdy się podzieliłam samymi truskawkami, okazało się, że - w czym nic dziwnego - lubią je nawet bardziej) 

- widziałam płaszczkę z tak bliska, że mogłabym jej dotknąć

- widziałam tyle żółwi morskich jednego dnia, ile jeszcze nigdy - a z jednym z nich spotkałam się oko w oko

- zdefekowało na mnie wombaciątko ;-)     


Na 2021 pragnę po prostu zdrowia: dla wszystkich swoich bliskich i dla siebie. O resztę zatroszczę się sama.

Zdrowia życzę też Wam - i niech 2021 będzie dla Was lepszym rokiem niż 2020! 





*uratowane jako maleństwa, czyli tym samym przyzwyczajone do człowieka i niemogące żyć z dala od niego. Za możliwość wzięcia na ręce czy pogłaskania albo nakarmienia koali oraz wombata płaci się dodatkowo - pieniądze te idą na ochronę i ratowanie dziko żyjących zwierząt. Wszystko odbywa się pod czujnym okiem przypisanego zwierzęciu opiekuna - jeśli widzi jakiekolwiek zachowanie niewłaściwe albo że zwierzę jest zmęczone czy wystraszone, zabiera je. Wystraszone albo niechętne kangury czy wallaby po prostu odskoczą i nie dadzą się pogłaskać; aczkolwiek zwykle wystawienie dłoni z karmą (specjalną dla kangurów i wallabies, nabywaną na terenie parku) przełamuje ewentualne lody.   

Komentarze

Popularne posty